Jean Vanier, czyli oko w oko z czułym olbrzymem

Wyznam bezwstydnie: miałem ogromne szczęście. Cały wrzesień spędziłem  w wyjątkowym zakątku Francji – w jednym z domów międzynarodowego stowarzyszenia Arka w Compiègne.

Jako wolontariusz Arki dzieliłem codzienne życie z pozostałymi mieszkańcami. Wspólne gotowanie i jedzenie, sprzątanie, chodzenie na basen, granie w planszówki, rozmowy o smutkach i radościach, a czasem też – wspólne milczenie. I jakże często – pardonnez-moi le mot – zarykiwanie się ze śmiechu. O, tak, dawno nie uśmiałem się tak do woli, jak z Wami, moi nowi przyjaciele z Compiegne. Z Wami, których zwiemy zwyczajowo „niepełnosprawnymi” lub „upośledzonymi” umysłowo.  Tych „nienormalnych”, dziecięco beztroskich chwil, już mi zaczyna brakować…

Jakby tego szczęścia było mało, tuż przed wyjazdem dostałem zaproszenie do domu Wielkiego Człowieka. Wielkiego w każdym sensie tego słowa. Jak przystało na dawnego marynarza, to „kawał chłopa” – ma dwa metry wzrostu. Przede wszystkim jednak duchowy olbrzym.

Tak, gospodarzem był twórca twórca Arki – Jean Vanier. Mówi się o nim „duchowy mistrz”, „prorok”, „Matka Teresa w spodniach” (jak nazwał go Wojciech Bonowicz). Mnie przyszło do głowy inne określenie – współczesny Jan Bez Trwogi (francuski Jean – to przecież nasz Jan). Wydana niedawno po polsku znakomita książka „Jean Vanier. Biografia” Anne-Sophie Constant pokazuje niezwykłą odwagę kroczenia bohatera własną drogą. Od dzieciństwa był wierzącym katolikiem, ale jego stosunki z instytucją kościelną bywały trudne czy nawet konfliktowe. – Starałem się zawsze być wierny Ewangelii  – kwituje z łagodnym uśmiechem.

Kanadyjczyk Vanier, pochodzący z zamożnej i sławnej za Oceanem rodziny, ponad pół wieku temu osiadł w maleńkiej wiosce Trosly pod Compiègne.

Poruszony rozpaczliwym losem osób z zamkniętych zakładów psychiatrycznych, zakupił dom i zamieszkał w nim razem z dwoma upośledzonymi mężczyznami.  Potem z roku na rok dołączyły do niego nowe osoby i asystenci, powstały kolejne domy. Tak zaczęła się historia „Arki” – instytucji, która zrewolucjonizowała na całym świecie podejście do osób z niepełnosprawnościami umysłowymi. Pokazała, że  mogą one żyć razem we wspólnotach, a nie za murami surowych, niemal więziennych instytucji. Z czasem zyskała charakter ekumeniczny – np. w Indiach należeli do niej muzułmanie i hinduiści. Po latach Vanier założył też „Wiarę i Światło” – inną organizację, wyrosłą, podobnie jak Arka, z chrześcijańskiej inspiracji.

Mimo rosnącej sławy Vanier nie zmienił od pół wieku swojego sposobu życia. Co dzień jada ze swoimi przyjaciółmi – jak o nich mówi – czyli podopiecznymi z pobliskiego domu Arki – Le Val Fleury.  Choć  zbliża się dziś do dziewięćdziesiatki, często spaceruje po okolicy wsparty na swojej laseczce. Daje wykłady, spotyka się z  grupami, opublikował właśnie nową książkę.

Jak najprościej ująć mądrość Vaniera? Może tak: osoby niepełnosprawne nie tylko nie są ciężarem dla społeczeństwa, ale mogą nas wiele nauczyć.  Czego? Przede wszystkim – akceptowania ran, które każdy z nas w sobie nosi. „U ich boku nauczyłem się powoli rezygnowania z rzeczy,  pogodzenia się z własnymi słabościami – pisze Vanier – dodając z właściwą sobie skromnością: „nawet jeśli pozostaje mi w tej dziedzinie wiele do zrobienia”.

Vanier wzywa do tego, żebyśmy wszyscy uwolnili się od strachu, który wznosi mury między ludźmi i grupami.  Żebyśmy porzucili chorobliwe ego, szalony pościg za władzą, chęć upokarzania innych.

Brzmi nierealnie, utopijnie? Trochę tak. Nie jest to może recepta na uzdrowienie całego świata, ale na uczynienie go nieco znośniejszym.  A mądrość to bardzo wiarygodna, bo wsparta całym życiem twórcy Arki.

PS. O pobycie w Arce napiszę jeszcze później.  Tymczasem dziękuję ogromnie Iwonie Głowackiej i Wojtkowi Bonowiczowi – bez których pomocy moja przygoda w Compiègne nie doszłaby do skutku. Grand merci, mes amis!