Chiraca przepustka do historii

Przez ostatni tydzień przez francuskie media przeszła fala chiracomanii. Śmierć byłego prezydenta Francji wywołała widoczny przypływ nostalgii za okresem jego władzy – czyli latami 1995-2007. Choć, jak można przypuszczać, obiektem tej nostalgii jest nie tyle za postać  „Kameleona” Chiraca (jak nazywa go dziennik „Liberation” z racji znanej skłonności do lawirowania) co Francja tamtych czasów, z którą liczono się na świecie bardziej niż dzisiaj.

Chirac, człowiek umiarkowanej prawicy, był głową państwa długo – przez dwie kadencje, w sumie dwanaście lat. Jednak w czasie sprawowania władzy nie miał zbyt dobrych notowań. Reelekcję w 2002 roku zawdzięczał głównie fatalnemu wynikowi socjalisty Lionela Jospina, który otworzył mu drogę do drugiej tury. W finałowym pojedynku z Jean-Marie Le Penem na Chiraca – choć w istocie przeciw kandydatowi skrajnej prawicy – głosowała cała lewica, a nawet komuniści.

Paradoksalnie, dopiero kiedy opuścił Pałac Elizejski w 2007 roku, Chirac stał się ulubieńcem Francuzów. Poza granicami jego kraju niełatwo to zrozumieć. W Polsce wiele osób wypomina do dziś Chiracowi jego słowa pod adresem krajów Europy Środkowo-Wschodniej z 2003 roku. Gdy poparły one we wspólnym liście interwencję zbrojną USA w Iraku, przeciw której wystąpiła Francja, francuski prezydent oburzył się, że nowe kraje członkowskie Unii, w tym Polska, „straciły okazję do tego, żeby być cicho”.

Kąśliwe słowa wywołały w naszej części Starego Kontynentu zrozumiałe oburzenie. Inaczej nad Sekwaną. Tam do dziś większość Francuzów jest dumna z tego, że Chirac powiedział „nie” Amerykanom, odmawiając udziału w operacji militarnej podjętej bez zgody ONZ. I z perspektywy szesnastu już lat można przyznać Chiracowi polityczną rację. Ale jego niedyplomatyczne słowa wobec Polski, Węgier, Czech i innych krajów wschodniej Europy pozostają przykładem arogancji możnych tego świata wobec słabszych narodów.

W pamięci Francuzów Chirac nie zapisał się jednak jako arogant. Wręcz przeciwnie – jako polityk sympatyczny, bliski ludziom (tak pamięta go, według sondażu przeprowadzonego tuż po jego śmierci dla „Le Figaro” i France Info prawie 90 proc. ankietowanych), bezpośredni, bon vivant, podrywacz (wszyscy, łącznie z żoną Bernadette, wiedzieli o jego zdradach małżeńskich), żartowniś, smakosz czy wręcz żarłok uwielbiający biesiady ze zwykłymi ludźmi. Do dziś współpracownicy Chiraca opowiadają, z jaką szybkością pochłaniał głowy cielęce czy choucroute (francuskie danie przypominające nieco nasz bigos). I zdarzało się, że robił to nawet w drodze na spotkanie siedząc w swojej urzędowej limuzynie. Zabiegając o głosy lewicowych wyborców, mawiał: „Oczywiście, że blisko mi do lewicy, przecież jem choucroute i piję piwo”. I rzeczywiście – nawet swoich ideowych przeciwników jednał swoim charakterem brata-łaty, duszy towarzystwa.

Dziwnym trafem popularności Chiraca nie szkodzi dziś i to, że oskarżano go o udział czy współudział w licznych korupcyjnych aferach. Za jedną z nich z lat 90., gdy na stanowisku mera Paryża opłacał z kasy miasta fikcyjne etaty dla partyjnych kolegów, został prawomocnie skazany na 2 lata więzienia w zawieszeniu. Ale dziś Francuzi mu to zapomnieli. Jak Louise, cytowana przez „Libération” czterdziestolatka, czekająca w ogonku na podpis do księgi kondolencyjnej zmarłego prezydenta: „Chirac był jak Francuzi, trochę łgarz, trochę krętacz”. A jak kręcił, to z szarmem – naprawdę, jest się czego czepiać…?

Jedną z przyczyn popularności Chiraca wśród rodaków był jego prosty, czasem niewybredny, język i dość rubaszne poczucie humoru. Po jego śmierci przypomniano jego „kultowe” frazy.

Oto próbka: „Czego ona jeszcze chce ode mnie, ta gosposia? Żeby podali jej moje jaja na tacy?” – to słowa Chiraca, ówczesnego premiera, z 1988 roku w Brukseli a propos premier Wielkiej Brytanii, Margaret Thatcher (prezydent myślał, że odłączono już mikrofony, ale był w błędzie). Jednym z powtarzanych toastów Chiraca (w zaufanym towarzystwie) było zaś: „Pijmy za kobiety, za konie … i za tych, którzy je dosiadają”.

Ceniono go za to, że nie przejmował się dyplomatycznym protokołem. W październiku 1998 roku, gdy odwiedził Jerozolimę już jako prezydent, Chirac pragnął uścisnąć dłonie mieszkających tam Palestyńczyków. Decyzją władz Izraela zagrodzono jednak wstęp do wszystkich palestyńskich sklepików na drodze wizyty Chiraca. Ten ostatni, wściekły, zaczął krzyczeć w stronę mundurowych: „Chcecie, żebym wrócił już do mojego samolotu? To nie bezpieczeństwo, to prowokacja!” – co zarejestrowały telewizyjne kamery.  Nawiasem mówiąc, wydarzenie umocniło reputację Chiraca jako „przyjaciela Arabów” i przyczyniło się do tego, że niedługo potem dziesiątki palestyńskich noworodków otrzymały imię „Jakshirak” (przypomina to dziennik „Le Figaro”).

Czym jednak, poza ciętymi ripostami, zapisał się Chirac trwale w historii kraju? Dostrzegam co najmniej trzy powody. Po pierwsze – wspomniane weto Francji wobec wojny w Iraku epoki Saddama Husajna.

Po drugie – jego przemówienie z 16 lipca 1995 roku, w którym – jako pierwszy francuski prezydent – przyznał, że w czasie II wojny światowej odpowiedzialność za deportację około 76 tys. Żydów do obozów nazistowskich ponosi „państwo francuskie” czyli Vichy: „Te mroczne czasy (epoka Vichy) hańbią na zawsze naszą historię, kalają naszą przeszłość i tradycję. Tak, zbrodnicze szaleństwo okupanta było wspierane przez Francuzów, przez państwo francuskie”.

To przełomowe stwierdzenie, dlatego że wcześniej prezydenci Francji, łącznie z lewicowym poprzednikiem Chiraca Françoisem Mitterrandem,  mieli skłonność do pomijania milczeniem tej karty historii. Woleli mówić, wzorem generała de Gaulle’a, że Vichy nie było Francją, więc odpowiedzialność za jego zbrodnie obciąża tylko wąskie kolaborujące z Niemcami elity, a nie państwo. Chirac – warto to podkreślić – człowiek prawicy zerwał z tą tradycją wybielania francuskiej historii, i to w sposób trwały. Nawet jeśli autorem powyższych słów nie jest on sam, ale jego współpracowniczka, która napisała mu przemówienie – Christine Albanel.

Inne słowa Chiraca, które przejdą do historii, to jego głośny alert wobec globalnego ocieplenia. „Nasz dom płonie, a my patrzymy gdzieś indziej” – grzmiał w 2002 roku podczas szczytu klimatycznego w Johannesburgu. Dzisiaj zdanie brzmi prawie banalnie, ale wówczas robiło wrażenie. Chirac był jednym z pierwszych światowych polityków, którzy bili na alarm w sprawie katastrofy klimatycznej. I nie zmienia doniosłości faktu to, że autorem przemówienia wygłoszonego przez Chiraca był znany ekolog i aktywista Nicolas Hulot.

„Sympatyczny” (przynajmniej w pamięci Francuzów) Chirac niewiele zrobił jako prezydent, unikał wewnętrznych reform. Był też przeciętnym czy wręcz słabym mówcą. A jednak te kilka zdań, które wygłosił – na temat historii i ekologii – brzmią dziś bardzo aktualne. Tym bardziej że wypowiedział je prominentny polityk prawicy, który, w imię dążenia do prawdy, miał odwagę sprzeciwić się własnemu obozowi. Odwagę godną dziś naśladowania – nie tylko we Francji, ale i w Polsce.

Starsza pani z żółtą kamizelką w ręce

Nic na to nie poradzę: ta historia zabrzmi przeraźliwie sentymentalnie. I niewiarygodnie. Ale wszystko przydarzyło mi się naprawdę, przysięgam.

Dwa tygodnie mijają, od kiedy Ją spotkałem, a nie przestaję o tym myśleć.

Paryż, Plac Republiki, sobotni wieczór, kolejna manifestacja Żółtych Kamizelek. Wokół kolumny Marianny setki demonstrantów i tyleż uzbrojonych po zęby żandarmów. Pełno też policyjnych furgonetek, jest też wóz opancerzony. Pośród tłumu – głównie ludzi w średnim wieku i młodzieńców z kapturami – migają siwe włosy.

Starsza drobna dama w beżowym berecie, w czerwonym płaszczu i z młodzieżowym plecakiem. Na oko – po osiemdziesiątce. Nie wiem, jak ma na imię (podała mi tylko swoje nazwisko)– powiedzmy, że „Monique” (imię to już staroświeckie…). Energiczna, śmiała, ale jakby zagubiona w tym całym zgiełku i chaosie, gdzie co chwila słychać krzyki i wybuchają petardy. Nasze spojrzenia się spotkały. Pierwsza odezwała się do mnie – i wtedy zauważyłem, że w ręce trzyma złożoną żółtą kamizelkę. Spojrzała porozumiewawczo: „Nie zakładam jej, bo słyszałam, że policjanci ją siłą ściągali manifestantom. Wyobraża pan sobie? Wstyd, nie przeżyłabym tego”.

– Nie boi się pani demonstrować? Policja już dzisiaj strzelała do manifestantów gumowymi kulami – rzucam (co za głupie pytanie, ale już za późno, by je wycofać). – Proszę pana, ja całe życie manifestowałam – ripostuje dumnie (wobrażam już sobie, jak nacierała na szeregi policji w maju ’68). Po czym dodaje: Pochodzę z katolickiej i konserwatywnej rodziny, a wyszłam za mąż za komunistę. Była przez to wielka rodzinna awantura. Długo trwało, zanim się z rodzicami pogodziłam. A dziś protestuję bardziej dla swoich dzieci i wnuków – martwię się o ich przyszłość.

Gawędzimy. – A, pan jest z Polski? – cieszy się. Jak się panu żyje we Francji, ma pan gdzie nocować? Bo jakby co, to proszę powiedzieć, mam duże mieszkanie, pomogę (dziękuję i zapewniam ją, że wszystko w porządku).

Wyciąga swój plecak. – Proszę wziąć ciastka… A wie pan – wskazuje termos w plecaku – że częstowałam przed chwilą kawą policjantów. Nie podoba mi się, jak manifestanci ich obrażają. Bo to przecież ludzie. I marzną.

Nagłe poruszenie w tłumie. W naszą stronę nadciągają żandarmi w zwartym szyku, ukryci za tarczami. Chcą zepchnąć manifestantów z tej części placu. – Trzeba stąd zmykać – szepcze Monique. Ale mój rower! Zostawiłam go przy furgonetce policji, muszę go znaleźć! Nagle cofa się – idąc prosto pod policyjny kordon!

Z boku nadbiega inny policjant: „Stop! – hamuje żandarmów. Proszę pani, tędy, bo panią zmiażdżą”. Monique przechodzi szpalerem, ja tuż za nią. Odnajdujemy jej miejski rower, chyba holenderski (głowy nie dam). Wymieniamy się telefonami. Podaje mi swój adres. Czytam i nie  wierzę. Na karteczce jest mała uliczka, przy której mieszka moja serdeczna przyjaciółka. I gdzie sam często nocuję, będąc w Paryżu i korzystając z przyjacielskiej goścIny. – Może pan wpadnie na kawę po sąsiedzku? – proponuje Monique. Żegnamy się. Siwa drobna pani z rowerem znika w ciemności.

Po tygodniu dzwoni komórka. – Simon? To ja. Spotkaliśmy się na placu Republiki, pamiętasz? Chciałam ci wysłać list, a nie mam adresu… A, wiesz, teraz mi smutno, bo ukradli mi rower,jak byłam na bazarku. Taki ładny był… Szkoda. Właśnie idę kupić inny, używany, jak najtańszy, bo jak zginie, to nie będę po nim płakać… C’est la vie.  

Nie mogę się naprawdę doczekać kawy z babcią-buntowniczką.

***

A i jeszcze to;

„Zgryźliwa, ledwo żywa, konserwa prawdziwa/Wiecznie się boi: cudzoziemców, dziwnych rzeczy/Wszystkiego co rutynie przeczy (…)/ Jak staruszka”. Tak śpiewa (w wolnym, naprędce skleconym przeze mnie przekładzie) nestor francuskich bardów Maxime Le Forestier w swojej ironicznej piosence „La vieille dame” (Starsza pani). O kim to? O dzisiejszej Francji.

Francja staruszką? Może i tak. Ale jeśli już, cher Maxim, to niech ona będzie jak Monique, a nie jak „konserwa” z Twojej piosenki!

Pancerna demokracja

W Paryżu (chwilowe) odprężenie po sobotniej manifestacji „żółtych kamizelek”.  I liczenie strat.

Odprężenie, bo obawiano się, że w minioną sobotę, w czwarty weekend gwałtownych protestów społecznych, stolica Francji pogrąży się w jeszcze większym chaosie niż tydzień wcześniej. Było niespokojnie, ale czarny scenariusz się nie sprawdził.

W całym kraju było 136 tys. manifestantów. Według francuskiego MSW, w wyniku starć ulicznych zanotowano 236 rannych w całej Francji (do ostrych zamieszek manifestantów z policją doszło nie tylko w stolicy, ale też m.in. w Bordeaux), blisko 2 tys. zatrzymanych przez policję (ponad 1 tys. w Paryżu).

Z prowizorycznych szacunków wynika, że straty materialne w Paryżu, są jeszcze większe niż  1 grudnia. Znów obrazy palonych samochodów, tłuczonych witryn sklepów i banków obiegły cały świat. Jak poprzednio, zaobserwowano w tłumie grupy skrajnej lewicy (tzw. black blocks), ultraprawicy oraz chuliganów korzystających do swoich celów z atmosfery zamieszania.

Czy to, że unknięto zapowiadanej apokalipsy jest sukcesem Republiki i jej władz ?

Nie sądzę. Uniknięto najgorszego za cenę niebywałej mobilizacji policji. W całej Francji w związku z manifestacjami służbę pełniło blisko 90 tys. policjantów. a w Paryżu na ulice wyjechało kilkanaście wozów pancernych (choć wystawiono je głównie dla postrachu). Paryż na jeden dzień zamarł, stał się oblężoną twierdzą. Zamknięto wszystkie muzea, większość sklepów i restauracji w centrum.

To wszystko jest klęską demokracji francuskiej. W minioną sobotę pokazała ona swoje, rzec można, pancerne oblicze.

Teraz czekamy na kolejny akt.  Prezydent Macron, który od tygodnia milczy, ma w poniedziałek wieczorem przemówić do narodu. Czy uspokoi wzburzone nastroje? Czy potrafi przekonać obywateli do swoich racji – bez uciekania się do zbrojnych zastępów?

To w końcu on sam wzywał Francuzów jeszcze niedawno w swoim wyborczym manifeście-książce  „Rewolucja”  do przeprowadzenia „głębokiej rewolucji demokratycznej”. Nie przypuszczając chyba, że ta właśnie rewolucja obróci się przeciw niemu.

Odwet zapomnianych peryferiów

Czy Macron przetrwa atak „żółtych kamizelek”? – zastanawiają się Francuzi. Ruch gwałtownych antyrządowych protestów, których uczestnicy noszą odblaskowe drogowe kamizelki, rozgorzał w połowie listopada. Wybuchł zaraz po tym, gdy władze Francji zapowiedziały wyższe opodatkowanie paliw w imię troski o ekologii, licząc się z tym, że wywoła to wzrost cen benzyny i oleju napędowego.

Od tej pory kontestacja nie gaśnie – a nawet zdaje się rosnąć w siłę.  Dziś jeszcze – piszę te słowa w sobotę 1 grudnia – znów doszło do starć manifestantów z policją na paryskich Polach Elizejskich.  W stronę policji poleciały kostki brukowe i inne ostre przedmioty – siły porządkowe użyły armatek wodnych i gazu łzawiącego.  Zatrzymano tymczasowo co najmniej 107 demonstrantów, podejrzanych o zaatakowanie sił porządkowych.

Oczywiście, we Francji uliczne demonstracje, a nawet utarczki z policją, są częste. Rolnicy, związkowcy różnych branż, szczególnie transportu i edukacji,  regularnie wychodzą na ulice.

Tym razem jednak sprawa ma inny wymiar: protest ma spontaniczny charakter (choć próbują go od początku instrumentalizować politycy od skrajnej prawicy Marine Le Pen po lewicowych radykałów Jean-Luca Melenchona) i obejmuje niemal cały kraj. W minione weekendy, od 17 listopada, demonstranci blokowali drogi krajowe i autostrady (m.in. graniczną A63 między Francją a Hiszpanią). W dodatku rewolta gromadzi nie pojedynczą grupę zawodową, ale wielce zróżnicowane spektrum mieszkańców francuskiej prowincji.  Łączy ich jedno – to właśnie oni najmocniej odczują zapowiadane podwyżki paliw, bo wielu z nich dojeżdża codziennie samochodami do pracy w miastach, nieraz po kilkadziesiąt kilometrów w jedną stronę.

Christophe Guilluy, geograf, autor głośnych prac o podziałach społeczno-terytorialnych Francji, określa ruch żółtych kamizelek jako bunt peryferiów przeciw metropoliom.  Peryferia pojmuje on jako tereny leżące poza obwodnicami dużych miast, a więc małe miasta lub wsie, odróżniając je wyraźnie od bliskich przedmieść ze skupiskami imigrantów i ich potomków. Mieszkańcy peryferiów – powiada Guilluy w wywiadzie dla tygodnika „L’Express” – to przedstawiciele zdeklasowanej klasy średniej, często tzw. rdzenni Francuzi, którzy czują się porzuceni przez państwo. Nie bez powodu: w ostatnich dwóch-trzech dekadach francuska prowincja pustoszeje: zamykane są szpitale, poczty, posterunki policji i żandarmerii,  ogranicza się sieć kolejową. A teraz – jakby tego było mało –  dorzucono do tego podwyżkę cen paliw.

Wobec tego nie jest dziwne, że właśnie na francuskich peryferiach sukcesy święci prawicowa populistka Marine Le Pen. Ale także to, że wielu jej mieszkańców w ogóle na wybory nie chodzi, bo nie ufa politykom żadnej partii.

Jak wyjść z tego kryzysu? Prezydent Emmanuel Macron nie zamierza wycofać się z podwyżki podatku paliwowego  (chyba że – jak zastrzega – ceny ropy naftowej na rynkach światowych raptownie wzrosną w kolejnych miesiącach). W roli strażaka występuje prawa ręka szefa państwa, premier Edouard Philippe, który twierdzi, że „drzwi do rozmów z protestującymi będą zawsze otwarte”. Jednak wczorajsze spotkanie Philippe’a z delegacją żółtych kamizelek skończyło się fiaskiem. Głównym problemem jest spontaniczność protestu,  brak struktur i liderów.  Władza ma więc kłopot, bo nie ma jasno zdefiniowanego rozmówcy.

Tak czy inaczej – jak podkreśla Guilluy i inni medialni komentatorzy –  Macron ma przed sobą długoterminowe wyzwanie: pozszywać dwie czy nawet trzy skłócone ze sobą Francje: peryferia, metropolie i ubogie przedmieścia. Także we własnym partykularnym interesie, bo notowania głowy państwa lecą stale w dół. W końcu listopada pozytywnie oceniała go mniej więcej jedna czwarta Francuzów. To dwukrotnie mniej niż półtora roku temu, gdy obejmował władzę… pod hasłem zjednoczenia zwaśnionych rodaków właśnie.

I jeszcze jedno: bunt żółtych kamizelek wybuchł 50 lat po rewolcie maja ’68, która była początkiem końca generała de Gaulle’a. Czeka nas powtórka z historii?

***

(EDIT 2 grudnia, niedziela, godzina 14):  Policja podała nowy bilans zniszczeń w czasie sobotnich zamieszek na Polach Elizejskich. Fakty są porażające:  przy najbardziej prestiżowej alei stolicy palono samochody, rabowano i niszczono restauracje.  W sobotę w centrum Paryża rannych zostało około 100 osób, zatrzymano w sumie około 400 uczestników. Manifestanci uszkodzili rzeźby na Łuku Triumfalnym, który został czasowo zamknięty dla turystów.

Minister spraw wewnętrznych Christophe Castaner tłumaczył, że sprawcami wandalizmu, byli „zawodowcy”: rabusie i młodzieżowe gangi, których członkowie przebrali się za „żółte kamizelki” i wmieszali się w pokojowy tłum protestujących. Castaner nie wykluczył, że z powodu sobotnich starć zostanie wprowadzony we Francji ponownie stan wyjątkowy (obowiązywał on wcześniej w latach 2015-2017 w następstwie zamachów islamistycznych w Paryżu).

 

Pivot, Wielki Drapacz Głów

Tym razem piszę nie z Francji, a z Krakowa. A okazja po temu przednia, bo literacki Festiwal Conrad odwiedziła francuska osobistość z najwyższej półki: Bernard Pivot.

Nad Sekwaną człowiek-legenda, wyjatkowa osobowość telewizyjna, mistrz inteligentnej konwersacji, u nas znany tylko dość wąskiemu gronu frankofonów (i to raczej tym, którzy pod koniec minionego wieku mieli telewizję satelitarną).

Jak wyjaśnić polskim odbiorcom, kim jest Pivot? Rzecz to niełatwa, bo brak polskiego odpowiednika tej postaci. Najkrócej: to jedna z największych osobowości w dziejach francuskiej telewizji. Przez ćwierć wieku – od 1975 po 2001 r. – prowadził słynny kulturalny talk-show, najpierw „Apostrophes”, potem „Bouillon de culture” (czyli „Bulion kulturalny”). Oba te programy gromadziły w latach 70. i 80. tłumy telewidzów  – równie liczną jak nad Wisłą w tym samym czasie popularne seriale, powiedzmy „Czterdziestolatek”.

Przed kamerami na pytania Pivota odpowiadali wszyscy niemal najwięksi pisarze francuscy i światowi: od Marguerite Duras, Nabokova, Sołżenicyna po Umberto Eco i Charlesa Bukowskiego. Nie tylko gwiazdy literatury – bo gościł też reżyserów i aktorów (Truffaut, Mastroianni, Polański…) czy polityków (w tym prezydentów:  Giscarda d’Estaing i Mitterranda) – pod tym jednak warunkiem, że nie dyskutowali w studiu o polityce, lecz o kulturze.

W czasach przedinternetowych programy Pivota kształtowały gusta kilku pokoleń czytelników. Zarażał ludzi swoją miłością do literatury; i nie przypadkiem dziś zasiada w fotelu  przewodniczącego Akademii Goncourtów, przyznającej pisarzom francuskim najważniejsze laury.

Sam powtarzał: moją rolą jest zachęcanie ludzi do czytania dobrych książek, do krytycznej refleksji, dyskusji, wprowadzania twórczego fermentu. – Chcę być takim drapaczem głów – żartował.

W miniony weekend Pivot odwiedził krakowski Festiwal Conrada. Okazją do tego było ogłoszenie zwycięzcy polskiej edycji Nagrody Goncourtów – przyznawanej u nas przez jury złożone z polskich studentów romanistyki.

W krakowskim Pałacu Czeczotki francuski gość opowiadał publiczności m.in. o fenomenie popularności programów literackich we Francji. W trakcie spotkania prowadzonego przez Małgorzatę Szczurek mówił o tym, jak wiele pracy kosztowało go przygotowanie każdego programu. „Nie zaprosiłem nigdy nikogo, jeśli nie przeczytałem jego książki od deski do deski”. Powiedział, że dość wcześnie porzucił własne marzenia o pisarskiej sławie: „Zorientowałem się szybko, że jestem dużo lepszym czytelnikiem niż pisarzem”.  Skromność i profesjonalizm pierwszej próby – chwalebne i zupełnie teraz, zdaje się, zanikające w dzisiejszych mediach.

Po spotkaniu z publicznością skorzystałem z okazji, by porozmawiać chwilę z francuskim gościem. Pivot, dziś 83-letni, przywołał wtedy swoją pierwszą wizytę w Polsce epoki schyłkowego PRL. Nie tyle zresztą o wizytę chodziło, co o tajną misję. Zdarzyło się to w kwietniu 1987 roku.

– Pojechałem do Gdańska, aby zrobić wywiad z Lechem Wałęsą. Oczywiście, oficjalny powód wizyty podany władzom PRL był inny – wykład w Instytucie Francuskim – bo inaczej odmówiono by mi zgody na wjazd.

Rozmowa z szefem „Solidarności” – ciągnie Pivot – odbyła się w prezbiterium jednego z gdańskich kościołów, aby uniknąć podsłuchów. A przy okazji dostałem inne zadanie od paryskiego wydawcy: przewiozłem nielegalnie do Polski roboczą wersję francuskiego tłumaczenia „Drogi nadziei” Lecha Wałęsy. Tekst miałem oddać do korekty Bronisławowi Geremkowi w Warszawie. Rozmowa z Wałęsą trwała może godzinę czy półtorej. Patrzyliśmy wciąż przez okno, czy nie ma tam tajniaków. Na zakończenie całe nagranie wideo wywiadu zostawiliśmy członkowi „Solidarności”, który powiedział: nie martwcie się, za kilka dni będziecie mieli tę kasetę w Paryżu. Wiedziałem, że gdybym sam zabrał ją z powrotem, zatrzymano by mnie na polskiej granicy. Pamiętam, że naprawdę się bałem, że skończę w polskim więzieniu – wspomina. – Stało się tak, jak obiecywał związkowiec – ktoś przewiózł taśmę do Francji i trzy tygodnie później nadaliśmy program we francuskiej telewizji, gdzie był wywiad z Wałęsą o jego pierwszej książce.

Pytany przeze mnie o to, którą polską osobowość, pisarza lub intelektualistę, szczególnie ceni, Pivot odparł bez zastanowienia: Bronisława Geremka.

– Miałem do niego wiele sympatii i podziwu, czułem zażyłość. Pamiętam, że przeprowadziłem z Geremkiem wywiad w cztery oczy, a potem zaprosiłem go ponownie do studia telewizyjnego na rozmowę z innymi intelektualistami. Lubiłem go zwłaszcza za to, że napisał fundamentalną książkę o średniowiecznym Paryżu, w której nie zajmował się książętami czy biskupami, ale ludźmi wykluczonymi, cierpiącymi nędzę, niepełnosprawnymi, bezdomnymi.

W swoim programie „Apostrophes” Pivot gościł także, w maju 1986 roku, Czesława Miłosza. Poeta wspominał tam m.in. swój młodzieńczy roczny pobyt we Francji w latach 1934-35. Prowadzący czytał początek wiersza Miłosza: „Rue Descartes”:  „Mijając ulicę Descartes/Schodziłem ku Sekwanie, młody barbarzyńca w podróży/Onieśmielony przybyciem do stolicy świata”. Fragmenty tego programu są w archiwach telewizyjnych INA:

http://www.ina.fr/video/CPB86007381/les-livres-du-mois-video.html

Wspomnienia wspomnieniami, ale… jak dziś zachęcić ludzi do czytania? Poprosiłem Bernarda Pivota o radę dla tych, którzy dziś prowadzą programy i blogi literackie w internecie. Oto, co powiedział:

– Przede wszystkim trzeba dużo pracy, żeby wyłowić dobrych pisarzy i przygotować się dobrze do spotkania z nimi. Także sporo odwagi, żeby stawiać im niewygodne pytania, i żeby, obok pisarzy łatwiejszych, zapraszać do rozmowy trudniejszych, bardziej wymagających. Należy łączyć jedno z drugim. Kiedy pracowałem w telewizji miałem zupełną swobodę. Nikt nie narzucał mi gości, których zapraszałem. Ale to także kwestia osobowości. Czasem trzeba mieć tupet, żeby powiedzieć nie. I już.

Tyle Pivot. Dawno już nie pracuje we francuskiej telewizji, a zewsząd słychać lamenty nad upadkiem programów kulturalnych na małym ekranie. Ale czy jest naprawdę tak źle? Françoisa Busnela, który prowadzi literacki talk show „La Grande Libraire” w publicznym kanale France 5, można uznać za godnego następcę Pivota.

Program ten udowadnia, że – przez bite półtorej godziny! – można w tzw. prime time toczyć pasjonujące rozmowy o książkach, życiu i wszystkich tematach obecnych w literaturze. Francuska gadatliwość? Pewnie tak – ale w tym wypadku jak najdalsza od przysłowiowego „austriackiego gadania”.

Aznavour i Taha, triumf meteków

Najpierw słówko wyjaśnienia: będzie tu mowa o dwóch, zmarłych niedawno, muzykach, choć nie prowadzę przecież kroniki kulturalnej. W tym wypadku jednak trop muzyczny mocno splata się z leitmotovem tego bloga, czyli wielokulturowością we Francji. Niechże mnie usprawiedliwi i to, że piosenki tak jednego, jak i drugiego twórcy poruszają, że się tak wyrażę podniośle, w moim wnętrzu czułe tony. A w dodatku zbliża się listopad, a z nim – coraz częściej dopadają nas zaduszkowe klimaty.

A wszystko zaczęło się od wizyty w radiostacji. Na zaproszenie kolegi z liceum Mariusza Chrapińskiego gościłem wczoraj w audycji „Spacer z patriotyzmem”  w internetowym IMI radio. Mieliśmy rozmawiać – tu was z pewnością zaskoczę – o Francji. Kiedy szef praskiej rozgłośni Mamadou Diouf spytał mnie, kogo bym chciał usłyszeć na antenie, rzuciłem dość spontanicznie, że Charlesa Aznavoura i Rachida Tahę.

Zestawienie tych nazwisk wydaje się zaskakujące. Wspomnianych muzyków różni wiele, prawie przepaść. Różne pokolenia (Aznavour był 35 lat starszy od Tahy), rodzaj uprawianej muzyki – Charles to klasyk varieté, Rachid zaś łączył rock z arabskim folkiem (raï), i wreszcie skala sławy.  Autor „La Bohème” jest znany wszędzie na świecie, algiersko-francuski muzyk – dużo mniej, a w Polsce – obawiam się – kojarzy  go tylko wąski krąg frankofonów. I nie wiem, szczerze mówiąc, czy obaj giganci estrady kiedykolwiek spotkali się na scenie.

Smutną łączącą ich okolicznością jest to, że obaj, jako się rzekło, opuścili nas w ostatnich tygodniach. Taha zmarł 12 września, a Aznavour – 1 października.

Jest jednak jeszcze coś wspólnego: obydwaj byli synami imigrantów – i to wywarło duży wpływ na ich życie i twórczość. Aznavour, dziecko Ormian, którzy uciekli przed rzezią ze strony Turków, urodził się już we Francji (jego piosenka „Les Emigrants” przywołuje ten wątek autobiograficzny). Taha przyszedł na świat w Algierii i przeprowadził się z rodzicami do Francji w wieku 10 lat.

Aznavour (właściwie Aznawurian, bo skrócił swoje nazwisko) powtarzał przez całe życie, że ma dwie ojczyzny: Francję i Armenię. Mówił, że jest jak kawa z mlekiem, w której nie da się od siebie rozdzielić dwóch składników.

A jednak – co dziś szokuje – bardzo długo próbowano je rozłączyć.  Młody Charles, zanim zdobył wielka sławę, musiał znosić wiele upokorzeń: rodzima a złośliwa krytyka nie tylko nazywała go „karłem” (z racji niskiego wzrostu), wytykała brak urody, ale też obce pochodzenie.  Dużo wody upłynęło w Sekwanie zanim Aznavoura, dziś zwanego pomnikiem piosenki francuskiej, Francuzi uznali za swojego. Życie autora „Les deux guitares” to przyczynek do dziejów, wcale niebagatelnej, ksenofobii we Francji.

Inny był przypadek Tahy. Przyjechał z byłej francuskiej kolonii w końcu lat 60., gdy blizny po krwawej wojnie w Algierii, w której ucierpiała jego rodzina, były wciąż świeże. Te bolesne doświadczenia miały długotrwałe skutki. Jak twierdził Taha, z tego powodu do końca życia nie zdecydował się poprosić o obywatelstwo francuskie, choć spędził nad Sekwaną pół wieku.

A  jednak piosenki Tahy – śpiewającego głównie po francusku i arabsku – przerzucały mosty między Algierią i Francją. I słuchając dziś np. słynnej przeróbki przeboju Treneta „Douce France” w folkowo-arabskiej wersji grupy Tahy „Carte de séjour”, jesteśmy w stanie dostrzec w nim znakomity melanż kultur.

Bez tego melanżu Francja byłaby dziś bardzo uboga.

Aznavour, Taha – jak Dalida, Brel, Gainsbourg, Montand i legiony innych muzyków francuskich – są przykładami tego, jak przez dekady Francja pochłaniała jak gąbka artystów z całego świata.  Historyk Yves Borowice napisał przewrotnie, że piosenka francuska jest „sztuką meteków”. „Meteków” czyli (z języka greckiego) „obcych”, „cudzoziemców” – tak w starożytnej Grecji nazywano obywateli drugiej kategorii.

Bo też metekowie swoje przeszli i wycierpieli. Ból  „obcego” w niechętnym otoczeniu wyśpiewał niegdyś Georges Moustaki (oczywiście też nierdzenny Francuz) w „Le Métèque” („Z gębą meteka/Żyda tułacza, pastucha Greka…)

A jednak, pomimo wszystko, na swojej kulturowej „nieczystości” – podejrzanej dla  nacjonalistów  różnej maści – Francuzi bardzo dobrze wyszli. Vive les métèques!

Kowboj Macrona a sprawa polska

Francuskie media żyją od tygodnia tzw. aferą Benalli – od nazwiska ochroniarza prezydenta Emmanuela Macrona.  News goni newsa. Co kilka godzin, wychodzą na jaw nowe fakty, nagrania, przesłuchania…  Prasa mówi o „skandalu stanu”, a opozycja ustami radykała Jean-Luca Mélenchona woła, że mamy do czynienia z aferą Watergate à la française. I żąda głowy ministra spraw wewnętrznych Gerarda Collomba.

Streszczę możliwie najkrócej to, co wiemy w tej chwili:

Afera wybuchła, gdy dziennik „Le Monde” ujawnił nagranie z paryskiej manifestacji pierwszomajowej. Rozpoznano na nim w policyjnym kasku Alexandre’a Benallę, (byłego już) szefa ochrony prezydenta, bijącego i ciągnącego po ziemi parę młodych manifestantów.  W tej pełnej brutalnej akcji towarzyszył mu Vincent Crase, inny współpracownik rządzącej partii Macrona La Republique en Marche! (Republiko naprzód!).  

Okazało się, że Benalla, zwany teraz prezydenckim „kowbojem”, uzyskał zgodę na przebranie się za policjanta w roli „obserwatora”.  W trakcie manifestacji zachowywał się jednak bardzo agresywnie wobec osób, które, jak widać na nagraniu, nie prowokowały funkcjonariuszy.

Z dziennikarskiego śledztwa wynika, że służby prezydenta  wiedziały o nadużyciach Benalli już 2 maja, jednak nie powiadomiły organów ścigania. A Benalla, po tych wydarzeniach,  został zawieszony w swych obowiązkach… na 15 dni. I w jeszcze kilka dni temu widziano go w szeregach ochrony, gdy towarzyszył w autobusie francuskim piłkarzom – mistrzami świata wracającym do kraju.

Od momentu ujawnienia afery 18 lipca ruszyła machina sądowo-parlamentarna. W piątek Benalla został pozbawiony stanowiska przez Pałac Elizejski. Na żądanie prokuratury pięć osób: Benalla, Crase i trzech ich wspólników-policjantów umieszczono pod nadzorem sądowym. Benallę oskarżono formalnie o „użycie przemocy” i uzurpowanie sobie kompetencji policjanta.

Bez zwłoki powołano też komisję parlamentarną mającą wyjaśnić nadużycie władzy przez współpracownika Macrona. Parlament przesłuchał w trybie pilnym ministra spraw wewnętrznych Gerarda Collomba i szefa gabinetu prezydenta. Z powodu afery zawieszono natychmiast zasadniczą pracę nad reformą konstytucji.

Wreszcie – po prawie tygodnia od ujawnienia afery – odezwał się we wtorek sam Macron. Powiedział, że tylko on sam odpowiada za wszystko, co się zdarzyło. „Jeśli (opozycja i media? – przyp. mój) chcą odpowiedzialnego, to stoi on przed wami. Niech przyjdą po mnie. Odpowiadam przed narodem francuskim” – powiedział Macron przemawiając do członków swojej partii.

W Polsce pojawiły się już w internecie komentarze:  u nas policja bije manifestantów przed Sejmem, ale na Zachodzie – „spójrzcie tylko na Francję!” – jest dużo gorzej.

To nieprawda. Nikt nie wątpi, że we Francji doszło do ciężkiego nadużycia władzy w otoczeniu głowy państwa. Faworyt prezydenta bijący manifestantów w przebraniu policjanta – to groteskowy skandal.

Z drugiej jednak strony – i to rzecz zasadnicza, różniąca tę aferę od wydarzeń polskich  – niezależne instytucje we Francji od razu zareagowały na przemoc policji. Po publikacjach mediów od razu zwolniono Benallę i wszczęto postępowania wobec niego oraz oskarżonych policjantów. Wiele wskazuje na to, że sprawa może kosztować stanowisko szefa MSW, bo prezydent we francuskiej konstytucji jest właściwie nietykalny  – nie ma tu odpowiednika amerykańskiej procedury „impeachmentu”.

Zwolennicy wolnych sądów w Polsce mogą wciąż liczyć na wolne media.  Ale czy polski wymiar sprawiedliwości  stanie po stronie wolności manifestowania?  Jak na razie, to manifestanci sprzed Sejmu, w tym ciężko poturbowany przez policję Dawid Winiarski, muszą się bronić przed zarzutem „naruszenia nietykalności cielesnej” funkcjonariuszy.  Porównywanie przemocy policyjnej we Francji i w Polsce bardzo w tym przypadku kuleje. A co będzie wtedy, gdy obecna ustawa wejdzie w życie i sądy w Polsce zostaną całkowicie podporządkowane władzy?

Wolność, równość, demolka (z futbolem w tle)

Dwa święta, dzień po dniu. Oba ze swojej natury radosne, ale każde z nich na swój sposób zatrute, splamione.

14 lipca spacerowałem po promenadzie Anglików w Nicei. Dokładnie dwa lata po tym, jak w czasie narodowego święta ciężarówka prowadzona przez islamskiego terrorystę wjechała w rozbawiony tłum i zabiła 86 osób, a ponad 450 osób zraniła.

W rocznicę zburzenia Bastylii w całej Francji strzelają fajerwerki, a pod gołym niebem czy w strażackich remizach (tak, tak!) odbywają się tradycyjne bale.

Ale w Nicei od zamachu 14 lipca 2016 roku święto wolności, równości i braterstwa ma na poły żałobny charakter. Także w tym roku nicejskie władze zrezygnowały z fajerwerków. Zorganizowały za to w plenerze – na placu w sporej odległości od promenady Anglików – koncert symfoniczny. Na jego zakończenie, aby uczcić ofiary zamachu,  przy dźwiękach muzyki klasycznej wypuszczono w górę 86 balonów i tyleż lampionów.  Wpatrując się w niebo migoczące światełkami trudno było nie popaść w zadumę.

Sam wieczór pozostawił jednak mieszane uczucia. Koncert zorganizowano za wysokim, wzniesionym na tę okazję, murem, a śledzić go na żywo mogli tylko ci, niezbyt liczni, którzy odebrali wcześniej stosowne zaproszenia.  Pozostali mieszkańcy i turyści mogli oglądać koncert tylko na umieszczonym na zewnątrz telebimie. Całą dzielnicę obstawiły szczelnie legiony żandarmów i policji. Poczułem się trochę – czy tylko ja? – jak byśmy urządzili sobie wielkie święto wolności w więzieniu.

Na pierwszy rzut oka, inna, prawie beztroska atmosfera, panowała na oddalonej kilkaset metrów promenadzie Anglików.  Tłumy zagranicznych turystów, kuszące światła klubów i restauracji, skoczna muzyka na żywo. I tylko co jakiś czas dostrzec można było, że tędy przeszła śmierć: wyryte na chodniku nazwiska ofiar zamachu z 2016 roku czy zdjęcie jednej z nich przyczepione do palmy rosnącej przy promenadzie…I jedno przejmujące graffiti na deptaku: „Miłość zawsze zwycięży”.

Dzień później wyjechałem z Nicei do Paryża, a zaraz potem do małego miasta Compiègne, 80 km od stolicy. Francja została mistrzem świata – i na kilka, czy kilkanaście godzin zupełnie oszalała. I to nawet na dość sennej zwykle prowincji. Po zwycięstwie w całym mieście klaksony ryczały aż do północy. Także stateczni mieszczanie z Compiègne wpadli w futbolowy a m o k (pardon, drodzy czytelnicy-kibice!). Poprzebierani w trójkolorowe peruki i koszulki, z potwornie hałaśliwymi piszczałkami zdobyli centrum miasta, krzycząc: „On est les champions!” (Jesteśmy mistrzami!). W tłumie przed ratuszem i pomnikiem Dziewicy Orleańskiej – Jeanne d’Arc – zmieszał się tłum wszelkiego pochodzenia, wyznań, kolorów skóry. Studenci, rodziny z dziećmi, nastolatki i sędziwi seniorzy. Powiewały niebiesko-biało-czerwone flagi, ale tu i ówdzie dostrzegłem także emblematy Kamerunu (z którego wywodzi się rodzina Kyliana Mbappe). Do zamieszek nie doszło, choć z lokalnego  „Le Courrier Picard” dowiedziałem się potem, że w trakcie meczu policja użyła gazu łzawiącego wobec tych kibiców, którzy z braku miejsc próbowali siłą przedrzeć się do strefy kibica.

O tym, co się działo w tym samym czasie w Paryżu na Polach Elizejskich wszyscy wiedzą. Wyległo na ulicę kilkaset tysięcy ludzi. W atmosferze braterstwa i narodowej jedności. Spragnionych – jak napisał dziennik „Liberation” – zbiorowej terapii. W tym tłumie były także, niestety, grupy chuliganów, które korzystając z sytuacji zdemolowały restauracje i sklepy. Nie tylko w stolicy: także w Lyonie, Marsylii i innych miastach. Bilans niedzielnej nocy: 45 policjantów zostało rannych, 260 osób zatrzymano pod zarzutem napaści, rabunków lub zniszczeń.

Warto zauważyć, że wandalizm (zwłaszcza w postaci puszczania z dymem samochodów) w czasie świąt 14 lipca i Nowego Roku nie jest we Francji czymś nowym.  Jak twierdzą socjolodzy, to już rytuał, sposób sfrustrowanej młodzieży na pokazanie:  oto jesteśmy, istniejemy, zobaczcie nas! Przede wszystkim na imigranckich blokowiskach, gdzie wysokie bezrobocie i przestępczość łączą się z problemem integracji młodzieży pochodzącej z krajów Maghrebu i Subsaharyjskiej Afryki. Także w tym roku (dane francuskiego MSW) tylko w weekend 13 i 14 lipca spalono 845 samochodów; rok temu było ich jeszcze więcej – 897.

Tylko że w tym roku do tej  rytualnej demolki doszła jeszcze futbolowa gorączka. Żeby nie powiedzieć złośliwie – nowe opium dla ludu… I efekty są porażające.

Efekt piłkarskiego odurzenia trwał krótko, nie więcej niż dobę – aż do momentu, gdy przybyli do Francji piłkarscy czempioni. Także miasto Compiegne, już w pomundialowy poniedziałek, zapadło w zwykły sobie letarg…

Kiedy już euforia mamy za sobą, pozostało pytanie: czy potrafimy być jeszcze r a z e m  w jakiejkolwiek sprawie? Być solidarni – choćby w pomaganiu słabszym, pokrzywdzonym, niepełnosprawnym? Skoro nawet wtedy, gdy radujemy się z triumfu n a s z y c h, kończy się to bratobójczymi burdami?

Mamadou, niechciany statek i granice cynizmu

W minionym tygodniu nad Sekwaną powracało jedno pytanie: czy Francja, szczycąca się bronieniem praw człowieka na świecie, powinna była przyjąć imigrantów z „Aquariusa”?  I jak to jest właściwie z tą francuską gościnnością i otwartością na Innych?

Cofnijmy się najpierw o trzy tygodnie. Wtedy na ustach całej Francji był jeden człowiek:  Mamadou Gassama, 22-letni Malijczyk. W brawurowy sposób, wspinając się po fasadzie budynku, uratował zagrożone upadkiem z z balkonu na czwartym piętrze dziecko.  Akcję ratunkową sfilmował jeden ze świadków, dzięki czemu zobaczyło ją miliony ludzi w internecie.

Okazało się, że dzielny Malijczyk okrzyknięty „Spidermanem” przebywa we Francji nielegalnie.  Zaraz po wyczynie tysiące Francuzów w petycjach zażądało jego naturalizacji. I z dnia na dzień Gassama dostał zaproszenie od prezydenta Emmanuela Macrona. Ten obiecał mu od razu obywatelstwo francuskie, a także – pracę w straży pożarnej.

Reakcja społeczna była wyjątkowa zgodna:  nawet szefowa skrajnej prawicy Marine Le Pen oświadczyła, że młodzieniec z Afryki zasłużył na obywatelstwo. Tyle że nie omieszkała dodać, że „równocześnie” z nagradzaniem bohaterów wszyscy obcokrajowcy, którzy popełnili we Francji jakiekolwiek przestępstwo, powinni być z niej bezzwłocznie wydalani.

Zaraz po wyczynie Malijczyka portal wyborcza.pl zatytułował swój artykuł: „Paryski Spider-Man bardzo zmienia swoje życie i trochę zmienia spojrzenie Francuzów na imigrantów”.  Pierwsza część zdania jest niewątpliwie prawdziwa,  druga – mocno wątpliwa. Podział społeczny w kwestii przyjmowania migrantów jest we Francji, jak i wszędzie indziej, wyraźny. Jeden, nawet najbardziej spektakularny przypadek bohaterstwa, raczej tego nie zmieni.  Zacytowane wyżej zdanie madame Le Pen pokazuje przecież, jak różne wnioski co do kierunku polityki imigracyjnej można wyciągać z heroicznego czynu Malijczyka.

Nawet jeśli tysiące Francuzów i niezliczone stowarzyszenia pomagają imigrantom, to nie brak wśród ich rodaków zwolenników zatrzaśnięcia drzwi przed nowymi przybyszami.  W tej kwestii toczy się konflikt wewnątrz społeczeństwa francuskiego, czasem przybierający postać francusko-francuskiej wojenki.

Najświeższy przykład to sprawa odysei statku „Aquarius” z blisko 630 migrantami uratowanymi z Morza Śródziemnego.  Przez tydzień jednostka, czarterowana przez francuską organizację pozarządową, błąkała się w pobliżu europejskich wybrzeży. Nie chciały jej przyjąć ani Włochy, ani Malta. Francja – choć „Aquarius”  przepływał tuż obok brzegów francuskiej Korsyki, a jej lokalne władze zadeklarowały gościnę – najpierw nabrała wody w usta, a potem – ustami prezydenta Macrona – zarzuciła cynizm … Włochom.

Te ostatnie zrewanżowały się Francuzom oskarżeniem o cyniczną grę, zanim wreszcie doszło do rozmów Paryż-Rzym na najwyższym szczeblu. W obliczu gorszących sporów w unijnej rodzinie na wysokości zadania stanęła Hiszpania – i ostatecznie to w Walencji „Aquarius” znalazł schronienie (szczegóły sprawy opisuje w najnowszym „Tygodniku” Marcin Żyła: https://www.tygodnikpowszechny.pl/hiszpanie-ratuja-migrantow-153470).

Wracając jednak do początku:  jak afera niechcianego przez Europę, także przez Francję, statku ma się do historii Mamadou, podjętego z honorami w Pałacu Elizejskim?

W mojej opinii, szybka reakcja na bohaterski czyn świadczy o zręczności komunikacyjnej (czy, jak kto woli, PR-owej) Macrona.  Ale fasada nie powinna przykrywać wnętrza, o którym przypomina sprawa Aquariusa. Tu mamy do czynienia z kalkulacją polityczną. Organizacje pozarządowe twierdzą, że prezydentowi w kwestii imigracji zabrakło odwagi przeciwstawienia się opinii społecznej.  Zamiast tego wolał dać lekcje moralności włoskim sąsiadom. A z sondażu przeprowadzonego nad Sekwaną przez ośrodek OpinionWay wynika, że 56% Francuzów było przeciwnych przyjęciu „Aquariusa” przez ich kraj, a 42% – za.

Działania francuskiego prezydenta uchodzącego za liberała zmierzają najwyraźniej do zaostrzenia polityki imigracyjnej, o czym świadczy debatowana obecnie w Senacie nowa ustawa w tej kwestii. Przeczy ona pięknym słowom i gestom Macrona, z których tak słynie za granicami swojego kraju). Przy okazji Aquariusa głowa państwa pokazuje inne oblicze. Oblicze zimnego politycznego gracza, który liczy na poparcie rzeszy swoich rodaków, którzy głosowali w drugiej turze wyborów w 2017 roku na Marine Le Pen (dostała ona wtedy 35% głosów).

Smutna  historia „Aquariusa” niesie w sobie światełko nadziei. Choć Francja zamknęła swoje porty dla statku, to być może część jego pasażerów trafi jednak nad Sekwanę. Paryż ogłosił, że jest gotowy ugościć u siebie tych imigrantów ze statku, którzy zgłoszą taką chęć i spełniają francuskie warunki ubiegania się o azyl. Jak donosi radio RFI, do Walencji ma pojechać francuska misja w celu zbadania sytuacji prawnej imigrantów.

Pocieszmy się więc, że solidarność europejska, choćby w szczątkowej formie, nie umarła. A cynizm polityczny ma swoje granice.

Ps.  Nadrabiam tu po części blogowe zaległości wywołane najpierw podróżą na południe Francji, a potem – turbulencjami zdrowotnymi. A dzieje się ostatnio bardzo dużo –  by ograniczyć się tylko do tematyki podejmowanej na tym blogu – imigracji, integracji i wielokulturowości we francuskim wydaniu.  Ciąg dalszy więc szybko nastąpi.

Skazani na bla bla (car)

W chwili kiedy piszę te słowa, przez całą Francję przechodzi potężna fala strajków kolejarzy. Związkowcy postanowili przerywać pracę co pięć dni na dwie doby – i zapowiadają, że protest w tej postaci będzie trwał do końca czerwca. Powodem jest planowana przez prezydenta Macrona generalna reforma statusu pracowników budżetówki, w tym kolejarzy. Mówiąc prościej: nowe przepisy otwierają drogę do łatwiejszych niż dotąd zwolnień w tym sektorze.

Zmuszeni strajkami Francuzi masowo przesiadają się z pociągów na BlaBlacar, czyli wybierają wspólne przejazdy prywatnymi samochodami. I tak oto – podaje dziennik ekonomiczny „Les Echos” – od początku kwietnia, gdy stanęły pociągi, wielka platforma wspólnych przejazdów (stworzona we Francji w 2006 roku) zanotowała sześciokrotnie większy popyt. A regularnych przejazdów na trasie dom-praca-dom poszukuje … dziesięć razy więcej osób niż zwykle.

Powiem szczerze, że ten strajk niespecjalnie mnie martwi. Często pokonuję trasę Compiègne-Paryż (około 80 km) BlaBlaCarem jako pasażer. W sumie jeździłem tym środkiem lokomocji co najmniej 20 razy. I uważam, że nie ma lepszej – oprócz autostopu – okazji do poznawania ludzi i do zajmujących konwersacji.

Żałuję tylko, że nie zapisuję od razu wielu rozmów, przez co giną gdzieś w zakamarkach niepamięci. Ale niektóre i tak zostają długo w głowie.

Jak ostatni powrót z Paryża w samochodzie mieszkającego w mieście Arras Mohammeda,  wylewnego studenta rodem z Algierii, jego irackiej wybranki oraz drugiej francuskiej współpasażerki. Kierowca był niebywale rozmowny. Opowiadał i o swojej rodzinie osiadłej w Paryżu, i o ojczystym kraju, arabskich przysmakach, a wszystko przeplatał zachwytami nad widokiem mijanych pól rzepakowych (sic!) i lasów Pikardii. „O, dziękuję Ci za tę drogę!” – mruczał pod nosem z wdzięcznością, patrząc na leżący przed nim GPS.  Zauroczony krajobrazami, narzekał jednak przy tym na chłód, zarozumiałość i wyrachowanie Francuzów. „W Paryżu jak ktoś Ci odpowie „bonjour”, to będzie chciał za to 5 euro” –  biadał przy dźwiękach lecącej z głośnika muzyce saharyjskich Tuaregów.

Słuchając go, zastanawiałem się nad stereotypowym obrazem Francuzów: niedostępnych, zadzierających nosa, lodowato uprzejmych. Czyżby mój algierski kierowca miał rację?

Jeśli nawet jest w tym nieco prawdy, to właśnie z siedzenia BlaBlaCara dostrzec łatwiej można inną Francję – ciekawą świata, mówiącą wieloma językami, otwartą, życzliwą… A także wielokulturową, przyciągającą ludzi z różnych zakątków globu.  Cały ten mikroświat miesza się w samochodzie i gawędzi razem, mknąc przed siebie autostradą…

Pamiętam, jak pewnego razu pojechałem do Clermont Ferrand, a towarzyszka podróży (czyli współpasażerka z tylnego siedzenia), z którą miło się gawędziło, zaproponowała mi … że jej mama  podwiezie mnie aż do celu mojej wyprawy – małego miasteczka w Masywie Centralnym. Ta niespodziewana oferta zaoszczędziła mi „tłuczenia” się wiele kilometrów miejscowym autobusem. Wiele razy byłem też świadkiem, że francuscy kierowcy nadrabiali drogi, aby wysadzić pasażerów BlaBlaCara jak najbliżej miejsca przeznaczenia.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? W końcu nic w tym nadzwyczajnego… Czy to we Francji, czy w Polsce czy gdziekolwiek indziej są i będą ludzie złaknieni rozmowy, prawdziwego kontaktu, pokonujący kulturowe bariery.

Co jednak sprawia, że rozparci w wygodnym intercity czy TGV i wpatrzeni hipnotycznym wzrokiem w swoje ekrany uciekamy od  kontaktu ze współpasażerami? I że właśnie ściśnięci we wspólnym samochodzie z nieznajomym odważymy się przełamać lody? Z tego punktu widzenia strajk kolejarzy nie jest taki zły, jakim się wydaje… Co piszę też ku pokrzepieniu serc milionów pasażerów tkwiących gdzieś rano w korkach przy wjeździe do francuskich miast.

Ps.  A propos korków, to z BlaBlaCarem mam tylko jedno niemiłe wspomnienie. W ubiegłym roku powrót autostradą z sierpniowych wakacji w Masywie Centralnym dłużył się niemiłosiernie. Tasiemcowe korki, męczący upał. Ostatni dzień sierpnia. Jak to we Francji, gdzie w drugi miesiąc wakacji wszyscy gremialnie  ruszają na urlopy i korzystają z niego do ostatniej chwili. – Jacy oni głupi, dlaczego nie mogli wrócić wcześniej – pieklił się nasz szofer na innych nieszczęsnych kierowców. I wcale nie przeszkadzało mu to, że sam należy do potępianej przez siebie kategorii.

My, pasażerowie, byliśmy zmęczeni i zbyt głodni, żeby kontynuować beztroskie „bla bla…” Pod koniec podróży zapanowało kłopotliwe milczenie. Do Paryża dotarliśmy już prawie w nocy, z wielogodzinnym opóźnieniem. Od tej pory przyrzekłem sobie, że nigdy już nie będę wracał z wakacji we Francji 31 sierpnia. Przed czym i Was, Drodzy Czytelnicy, szczerze przestrzegam.