Starsza pani z żółtą kamizelką w ręce

Nic na to nie poradzę: ta historia zabrzmi przeraźliwie sentymentalnie. I niewiarygodnie. Ale wszystko przydarzyło mi się naprawdę, przysięgam.

Dwa tygodnie mijają, od kiedy Ją spotkałem, a nie przestaję o tym myśleć.

Paryż, Plac Republiki, sobotni wieczór, kolejna manifestacja Żółtych Kamizelek. Wokół kolumny Marianny setki demonstrantów i tyleż uzbrojonych po zęby żandarmów. Pełno też policyjnych furgonetek, jest też wóz opancerzony. Pośród tłumu – głównie ludzi w średnim wieku i młodzieńców z kapturami – migają siwe włosy.

Starsza drobna dama w beżowym berecie, w czerwonym płaszczu i z młodzieżowym plecakiem. Na oko – po osiemdziesiątce. Nie wiem, jak ma na imię (podała mi tylko swoje nazwisko)– powiedzmy, że „Monique” (imię to już staroświeckie…). Energiczna, śmiała, ale jakby zagubiona w tym całym zgiełku i chaosie, gdzie co chwila słychać krzyki i wybuchają petardy. Nasze spojrzenia się spotkały. Pierwsza odezwała się do mnie – i wtedy zauważyłem, że w ręce trzyma złożoną żółtą kamizelkę. Spojrzała porozumiewawczo: „Nie zakładam jej, bo słyszałam, że policjanci ją siłą ściągali manifestantom. Wyobraża pan sobie? Wstyd, nie przeżyłabym tego”.

– Nie boi się pani demonstrować? Policja już dzisiaj strzelała do manifestantów gumowymi kulami – rzucam (co za głupie pytanie, ale już za późno, by je wycofać). – Proszę pana, ja całe życie manifestowałam – ripostuje dumnie (wobrażam już sobie, jak nacierała na szeregi policji w maju ’68). Po czym dodaje: Pochodzę z katolickiej i konserwatywnej rodziny, a wyszłam za mąż za komunistę. Była przez to wielka rodzinna awantura. Długo trwało, zanim się z rodzicami pogodziłam. A dziś protestuję bardziej dla swoich dzieci i wnuków – martwię się o ich przyszłość.

Gawędzimy. – A, pan jest z Polski? – cieszy się. Jak się panu żyje we Francji, ma pan gdzie nocować? Bo jakby co, to proszę powiedzieć, mam duże mieszkanie, pomogę (dziękuję i zapewniam ją, że wszystko w porządku).

Wyciąga swój plecak. – Proszę wziąć ciastka… A wie pan – wskazuje termos w plecaku – że częstowałam przed chwilą kawą policjantów. Nie podoba mi się, jak manifestanci ich obrażają. Bo to przecież ludzie. I marzną.

Nagłe poruszenie w tłumie. W naszą stronę nadciągają żandarmi w zwartym szyku, ukryci za tarczami. Chcą zepchnąć manifestantów z tej części placu. – Trzeba stąd zmykać – szepcze Monique. Ale mój rower! Zostawiłam go przy furgonetce policji, muszę go znaleźć! Nagle cofa się – idąc prosto pod policyjny kordon!

Z boku nadbiega inny policjant: „Stop! – hamuje żandarmów. Proszę pani, tędy, bo panią zmiażdżą”. Monique przechodzi szpalerem, ja tuż za nią. Odnajdujemy jej miejski rower, chyba holenderski (głowy nie dam). Wymieniamy się telefonami. Podaje mi swój adres. Czytam i nie  wierzę. Na karteczce jest mała uliczka, przy której mieszka moja serdeczna przyjaciółka. I gdzie sam często nocuję, będąc w Paryżu i korzystając z przyjacielskiej goścIny. – Może pan wpadnie na kawę po sąsiedzku? – proponuje Monique. Żegnamy się. Siwa drobna pani z rowerem znika w ciemności.

Po tygodniu dzwoni komórka. – Simon? To ja. Spotkaliśmy się na placu Republiki, pamiętasz? Chciałam ci wysłać list, a nie mam adresu… A, wiesz, teraz mi smutno, bo ukradli mi rower,jak byłam na bazarku. Taki ładny był… Szkoda. Właśnie idę kupić inny, używany, jak najtańszy, bo jak zginie, to nie będę po nim płakać… C’est la vie.  

Nie mogę się naprawdę doczekać kawy z babcią-buntowniczką.

***

A i jeszcze to;

„Zgryźliwa, ledwo żywa, konserwa prawdziwa/Wiecznie się boi: cudzoziemców, dziwnych rzeczy/Wszystkiego co rutynie przeczy (…)/ Jak staruszka”. Tak śpiewa (w wolnym, naprędce skleconym przeze mnie przekładzie) nestor francuskich bardów Maxime Le Forestier w swojej ironicznej piosence „La vieille dame” (Starsza pani). O kim to? O dzisiejszej Francji.

Francja staruszką? Może i tak. Ale jeśli już, cher Maxim, to niech ona będzie jak Monique, a nie jak „konserwa” z Twojej piosenki!