Chichot łotrów, zemsta sprawiedliwych

Obecny przebój francuskich kin: „Do zobaczenia w zaświatach” demaskuje zjawiska bardzo aktualne także w Polsce: absurdalną „pomnikomanię”, szubrawców strojących się w szaty bohaterów, polityczne manipulacje historią…  Czasem trudno uwierzyć, że wszystko to dzieje się w okresie międzywojennym, a nie współcześnie.

Długo po premierze obejrzałem w Paryżu ekranizację powieści Pierre’a Lemaitre’a, którą od jesieni zobaczyło co najmniej 2 mln Francuzów. A ten wynik jeszcze się poprawi, bo film nie schodzi wciąż z ekranów.

Muszę przyznać, że, znając i ceniąc pierwowzór,  bałem się rozczarowania. Moje obawy prysły po pierwszych kadrach.

Tragikomiczny film Alberta Dupontela to porywająca, świetnie sfilmowana opowieść. Jest dość wierną adaptacją noszącej identyczny tytuł książki, przetłumaczonej na polski: „Do zobaczenia w zaświatach” („Au revoir la-haut”). W paru punktach odbiega jednak od powieści; przede wszystkim ma nieco inne – mniej pesymistycznie niż książka –  zakończenie.

Film płynnie przechodzi od obrazów epickich do lirycznych i groteskowych. Nad dramatycznymi losami dwójki weteranów Wielkiej Wojny, czy też I wojny światowej, unosi się niekiedy duch Szwejka i Chaplina.

Jak w jednej ze scen filmu, gdy słyszymy głos na scenie: „Za wywołanie wojny, za ukochanie mamony, za malwersacje – jesteście wszyscy skazani na śmierć”. Przed kamerą defilują marionetki władców Europy, polityków i francuskiej generalicji, a potem rozlega się huk i podobizny padają jedna po drugiej. Zastrzelone… korkami otwieranych szampanów.

Najbardziej urzekła mnie w filmie historia, zrodzonej w wojennych okopach, przyjaźni: byłego księgowego Alberta i nadwrażliwego artysty, Edouarda. Przyjaźni niemożliwej i przekraczającej granice. Także granice prawa – co w końcu doprowadzi obu bohaterów do pomysłu wielkiego oszustwa … Tu postawię kropkę, by nie zdradzać zbytnio fabuły.

Jeśli piszę na tym blogu o filmie, to także dlatego, że wpisuje się on w dzielące dziś Polaków emocje polityczno-historyczne. Zaraz po zakończeniu I wojny św. w całej Francji zaczęto wznosić pomniki (stoją dziś w każdej, czy prawie każdej gminie) upamiętniające poległych.  Na te monumenty, niekiedy kiczowate, wydawano krocie, podczas gdy wielu kombatantów i inwalidów wojennych klepało skrajną biedę… To także tło głównej intrygi opowieści.

Pomnikomania i natrętna propaganda czynu militarnego – to jedno. Co gorsza jednak, przestępcy wojenni (jak filmowy fikcyjny porucznik Pradelle) nie tylko chodzili w glorii herosów, ale i dokonywali malwersacji związanych z budowaniem nekropolii wojskowych. A wszystko z poparciem skorumpowanej klasy politycznej, która przymykała na występki możnych oczy. Czciła mityczny Naród, a spychała na margines żyjących prawdziwych kombatantów. Coś to Państwu przypomina?

Zazdroszczę Francuzom odwagi, a może i nonszalancji w mierzeniu się z własną historią (choć i oni mają swoje tematy tabu, a ostatnio widać nad Sekwaną znowu próby rehabilitacji ciemnych kart, takich np. jak reżim Vichy …). Nonszalancji, której przykłady możemy odnaleźć i w polskim kinie począwszy od „Zezowatego szczęścia” Munka po „Rewers” Lankosza.

Jak wiadomo (i co widać najlepiej w dzisiejszej Polsce), historię piszą zwycięzcy. Pozostaje wierzyć w to, że manipulację polityków wykryją wcześniej czy później dociekliwi historycy. A także pisarze i filmowcy,  docierający do szerszego kręgu odbiorców niż szperający w archiwach badacze…

A poza tym mam nadzieję, że film Dupontela znajdzie polskiego dystrybutora. I że zainspiruje naszych filmowców do przecierania ścieżek dla kina historycznego, dalekiego od tandetnego lukrowania przeszłości.

Ps. Jest to mój pierwszy wpis po dłuższej przerwie spowodowanej moją przeprowadzką do Francji. Teraz blog zmieni teraz formułę. Posty będą zwykle krótsze niż do tej pory, a zarazem – mam nadzieję – dużo częstsze. Miłej lektury!