Archiwum miesiąca: październik 2017

Głowa Lenina nad placem Bastylii

Ledwie minęło półwiecze śmierci Che Guevary, a już zbliża się setna rocznica Rewolucji Październikowej.  Pora więc, aby we „Wszystkich kolorach Marianny” pojawiła się czerwień.

Najpierw osobiste wspomnienie sprzed kilku tygodni.

Na paryskim placu Bastylii gromadzą się tłumy ludzi. Manifestacja przeciw reformie prawa pracy na wezwanie ultralewicowej Francji Niepokornej. Łopoczą czerwone sztandary i transparenty, przeważnie związku zawodowego CGT i różnych organizacji lewicowych. Studenci, osoby w średnim wieku, emeryci, rodziny z dziećmi – cały przekrój społeczny.

Obok mnie stoi grupka starszych osób – w ręku trzymają – nie, nie mylę się – flagi z sierpem i młotem. Przecieram ze zdumienia oczy … Czyżbym jakimś cudem przeniósł się nagle na plac Czerwony z minionej epoki?

Podchodzę bliżej.  Dostaję ulotkę podpisaną: „Platforma Odnowy Komunistycznej we Francji” ze sloganem: „1917-1967-2017: Walka rewolucyjna Lenina i Che nadal trwa!”.

Starsza zadbana Francuzka w czerwonej sukience wzdycha: – Ach, tak, jeździłam do Związku Radzieckiego, uwielbiałam ludzi. No, niestety, w pewnym momencie ten system przestał działać, coś się zepsuło…Żal.  Jej towarzysz, z wyglądu emeryt, zapala się, mówi po francusku z rosyjskim akcentem: – A jest Pan z Polski? Tak, w paru małych nacjonalistycznych, ksenofobicznych krajach Europy Wschodniej obalono pomniki Lenina. Ale w Kazachstanie, na przykład, to on wszędzie stoi. I stać będzie!

Obok na składanym stoliku leżą broszurki Lenina i Trockiego. Młodzi uśmiechnięci ludzie, na oko studenci. – Jesteście komunistami? – Oczywiście – odpowiada brodacz. – A słyszeliście o gułagach? O milionach ofiar komunizmu w ZSRR i na świecie? – No, proszę nas nie uczyć historii, chyba nie myśli pan, że sprzedawalibyśmy te książki, gdybyśmy tego nie wiedzieli – ripostuje spokojnie brodaty młodzieniec. I dorzuca:  – Tak, w ZSRR zbudowano obozy, ale to nie był prawdziwy komunizm, tylko jego wypaczenia. Prawdziwy komunizm dopiero nadejdzie…

Tyle wspomnień. Może ktoś powie: po co pisać o kilku postrzeleńcach z paryskiej manify.  Ależ wyznawcy idei komunistycznej nie są we Francji takim marginesem, jak się może wydawać!

Francuska Partia Komunistyczna (PCF) ma dziś w parlamencie 16 na 577 deputowanych .  Według danych z 2014 r., jej burmistrzowie rządzili jeszcze niedawno w 28 miastach średniej wielkości (powyżej 30 tys. mieszkańców).  Lider innej formacji skrajnie lewicowej – Francji Niepokornej (France Insoumise) pod wodzą Jean-Luca Mélenchona  zdobył w pierwszej turze wyborów prezydenckich  prawie 20 proc.  A oprócz niego wśród 11 kandydatów była dwójka należąca do formacji, powołujących się na  … trockizm.

Owładnięty obsesyjnym antyamerykanizmem Mélenchon wypowiada się ciepło i o Fidelu Castrze, i o Hugo Chavezie.

Co prawda ani Mélenchon, ani inni francuscy „antykapitaliści” nie wzywają  dziś ani do zbrojnej rewolucji ani do „dyktatury proletariatu”. Ale pamięć historyczna francuskiej skrajnej  lewicy jest  zabalsamowana niczym mumia wodza rewolucji.

Co prawda od lat 70. – gdy we Francji opublikowano „Archipelag Gułag”  Sołżenicyna – szeregi wyznawców leninizmu nad Sekwaną mocno stopniały. A światła utopii przemieściły się – jak o tym pisał historyk Francois Furet – z Rosji i Chin do Ameryki Łacińskiej.

Skoro o tym mowa: francuski dziennik „L’Humanite” opublikował niedawno dodatek z okazji 50-lecia śmierci Che Guevary. Pełno tam zachwytów nad ikoną rewolucji kubańskiej. I oburzenia wobec tych biografów, którzy widzą w nim fanatyka i przypominają, że przeprowadzał masowe egzekucje na swoich przeciwnikach lub towarzyszach boju podejrzewanych o zdradę.

Na tym nie koniec:  z okazji 50-lecia śmierci Che „L’Humanite” przygotowało dla swoich czytelników niespodziankę:  wyprawę na „Kubę – kraju  bohaterów”. Oprócz wielu innych atrakcji – np. Cienfuegos,  „perły Karaibów”  i  Viñales, „ziemi hawańskich cygar”, uczestników czeka gwóźdź programu – mauzoleum Che.

Łatwo się rozmarzyć, prawda?  Czujemy już woń cygar, słyszymy dźwięki salsy i widzimy oczami wyobraźni Che kroczącego na czele oddziału w promieniach zachodzącego słońca …  Jedno „ale” –  rewolucyjna pielgrzymka na Kubę kosztuje 3 tys. euro.

Że to wyprawa nie na kieszeń ubogiego prekariusza? Być może. Ale ideały ideałami, a francuscy  wyznawcy CHE-rwonej utopii żyć z czegoś muszą.

Jean Vanier, czyli oko w oko z czułym olbrzymem

Wyznam bezwstydnie: miałem ogromne szczęście. Cały wrzesień spędziłem  w wyjątkowym zakątku Francji – w jednym z domów międzynarodowego stowarzyszenia Arka w Compiègne.

Jako wolontariusz Arki dzieliłem codzienne życie z pozostałymi mieszkańcami. Wspólne gotowanie i jedzenie, sprzątanie, chodzenie na basen, granie w planszówki, rozmowy o smutkach i radościach, a czasem też – wspólne milczenie. I jakże często – pardonnez-moi le mot – zarykiwanie się ze śmiechu. O, tak, dawno nie uśmiałem się tak do woli, jak z Wami, moi nowi przyjaciele z Compiegne. Z Wami, których zwiemy zwyczajowo „niepełnosprawnymi” lub „upośledzonymi” umysłowo.  Tych „nienormalnych”, dziecięco beztroskich chwil, już mi zaczyna brakować…

Jakby tego szczęścia było mało, tuż przed wyjazdem dostałem zaproszenie do domu Wielkiego Człowieka. Wielkiego w każdym sensie tego słowa. Jak przystało na dawnego marynarza, to „kawał chłopa” – ma dwa metry wzrostu. Przede wszystkim jednak duchowy olbrzym.

Tak, gospodarzem był twórca twórca Arki – Jean Vanier. Mówi się o nim „duchowy mistrz”, „prorok”, „Matka Teresa w spodniach” (jak nazwał go Wojciech Bonowicz). Mnie przyszło do głowy inne określenie – współczesny Jan Bez Trwogi (francuski Jean – to przecież nasz Jan). Wydana niedawno po polsku znakomita książka „Jean Vanier. Biografia” Anne-Sophie Constant pokazuje niezwykłą odwagę kroczenia bohatera własną drogą. Od dzieciństwa był wierzącym katolikiem, ale jego stosunki z instytucją kościelną bywały trudne czy nawet konfliktowe. – Starałem się zawsze być wierny Ewangelii  – kwituje z łagodnym uśmiechem.

Kanadyjczyk Vanier, pochodzący z zamożnej i sławnej za Oceanem rodziny, ponad pół wieku temu osiadł w maleńkiej wiosce Trosly pod Compiègne.

Poruszony rozpaczliwym losem osób z zamkniętych zakładów psychiatrycznych, zakupił dom i zamieszkał w nim razem z dwoma upośledzonymi mężczyznami.  Potem z roku na rok dołączyły do niego nowe osoby i asystenci, powstały kolejne domy. Tak zaczęła się historia „Arki” – instytucji, która zrewolucjonizowała na całym świecie podejście do osób z niepełnosprawnościami umysłowymi. Pokazała, że  mogą one żyć razem we wspólnotach, a nie za murami surowych, niemal więziennych instytucji. Z czasem zyskała charakter ekumeniczny – np. w Indiach należeli do niej muzułmanie i hinduiści. Po latach Vanier założył też „Wiarę i Światło” – inną organizację, wyrosłą, podobnie jak Arka, z chrześcijańskiej inspiracji.

Mimo rosnącej sławy Vanier nie zmienił od pół wieku swojego sposobu życia. Co dzień jada ze swoimi przyjaciółmi – jak o nich mówi – czyli podopiecznymi z pobliskiego domu Arki – Le Val Fleury.  Choć  zbliża się dziś do dziewięćdziesiatki, często spaceruje po okolicy wsparty na swojej laseczce. Daje wykłady, spotyka się z  grupami, opublikował właśnie nową książkę.

Jak najprościej ująć mądrość Vaniera? Może tak: osoby niepełnosprawne nie tylko nie są ciężarem dla społeczeństwa, ale mogą nas wiele nauczyć.  Czego? Przede wszystkim – akceptowania ran, które każdy z nas w sobie nosi. „U ich boku nauczyłem się powoli rezygnowania z rzeczy,  pogodzenia się z własnymi słabościami – pisze Vanier – dodając z właściwą sobie skromnością: „nawet jeśli pozostaje mi w tej dziedzinie wiele do zrobienia”.

Vanier wzywa do tego, żebyśmy wszyscy uwolnili się od strachu, który wznosi mury między ludźmi i grupami.  Żebyśmy porzucili chorobliwe ego, szalony pościg za władzą, chęć upokarzania innych.

Brzmi nierealnie, utopijnie? Trochę tak. Nie jest to może recepta na uzdrowienie całego świata, ale na uczynienie go nieco znośniejszym.  A mądrość to bardzo wiarygodna, bo wsparta całym życiem twórcy Arki.

PS. O pobycie w Arce napiszę jeszcze później.  Tymczasem dziękuję ogromnie Iwonie Głowackiej i Wojtkowi Bonowiczowi – bez których pomocy moja przygoda w Compiègne nie doszłaby do skutku. Grand merci, mes amis!