Archiwum autora: Szymon Łucyk

Ofiara kontra dżihad

Rzadko się zdarza, by przy okazji tragedii mówiono tak dużo o bohaterstwie ofiary. Tak jak w przypadku zamachu, do którego doszło w miniony piątek w supermarkecie koło Carcassonne na południu Francji.  Islamski terrorysta zabił cztery osoby.  Na ustach całej Francji jest dziś przede wszystkim jedna ofiara: chodzi o podpułkownika żandarmerii 45-letniego Arnauda Beltrame’a. Prezydent Macron nazwał go „bohaterem” i ogłosił, że pogrzeb żandarma odbędzie się w obecności najwyższych władz państwa.

Słowo ofiara ma tutaj sens podwójny. W tej sytuacji określa nie tylko osobę, która zginęła z rąk terrorysty, ale także – sam fakt dobrowolnego poświęcenia życia. Przypomnijmy, że 26-letni zamachowiec, Francuz marokańskiego pochodzenia, powołujący się na Daesh, wtargnął z bronią do sklepu i wziął zakładników. Wtedy właśnie Beltrame uwolnił jedną z więzionych kobiet, w zamian za nią oddając się w ręce terrorysty. Kosztowało go to życie. Ale wcześniej, zachowując zimną krew, zabrał ze sobą do supermarketu włączoną komórkę. Dzięki temu antyterroryści przed budynkiem usłyszeli odgłosy strzałów w budynku i w efekcie mogli szturmem uwolnić zakładników.

Młody dżihadysta z Trèbes miał ze sobą ładunki wybuchowe. Gdyby nie bohaterski podpułkownik, w sklepie mogło dojść do prawdziwej rzezi.

Jak zwykle po zamachu wybuchła dyskusja o domniemanych błędach organów ścigania. Jak to się stało, że zamachowiec, który od czterech lat policji widniał w dossier policyjnym jako zagrażający państwu (w tzw. kartotece „S” – od franc. „securité”), wymknął się nadzorowi służb? A nie jest to pierwszy w ostatnich trzech latach zamach przeprowadzony przez notowanego w „S” dżihadystę. Specjaliści tłumaczą, że takich osób, uznanych w aktach za „potencjalnie” niebezpieczne,  jest we Francji kilkanaście tysięcy – nie można więc ich wszystkich kontrolować przez całą dobę.

Zażartych krytyków ten argument pewnie nie przekona. Ale może przemówi do nich przykład Arnauda Beltrame’a? Pokazuje on, że, tak często krytykowana policja czy żandarmeria z ogromnym oddaniem chronią życie ludzi, o wiele bardziej niż nakazują to wewnętrzne przepisy.

Odważny podpułkownik Beltrame był bardzo skromnym człowiekiem.  O jego życiu niewiele wiemy, mało o nim mówił.  Należał do elitarnych jednostek żandarmerii, a w czasie swej kariery służył także w czasie wojny w Iraku w 2005 r. Francuskie katolickie czasopismo „La Vie” podaje, że jako dorosły człowiek nawrócił się na katolicyzm. Chodził na msze święte, choć zawsze trzymał się w bocznej nawie, jakby onieśmielony.

Po wzięciu ślubu cywilnego przygotowywał się do małżeństwa religijnego… Tragiczna śmierć pokrzyżowała ten plan.

Życie duchowe bohatera kryje też pewną zagadkę. Po śmierci Beltrame’a ukazał się pośmiertny hołd Philippe’a Charuela, szefa Wielkiej Loży Francji, w którym twierdzi on, że zmarły tragicznie żandarm dziesięć lat przed śmiercią wstąpił do loży wolnomularzy. Był więc Beltrame jednocześnie katolikiem i masonem? Nie można tego wykluczyć (choć przytoczony wielki mistrz nie przedstawił na to dowodów). Loża ta uznaje bowiem istnienie „Wielkiego Architekta Wszechświata” – choć nie nazywa go Bogiem – a do swoich wartości zalicza, wg Charuela, „gotowość do oddania ostatniej kropli krwi za Republikę i Ojczyznę”.

Heroiczna ofiara podpułkownika przejdzie do historii. Swoją ofiarą przeciwstawił się chorobie nienawiści niesionej przez „dżihad”. I mniejsza o to, czy widzimy w tym niezwykłym geście chrześcijańską miłość bliźniego czy ogólnoludzkie braterstwo o wolnomularskich korzeniach.

Chichot łotrów, zemsta sprawiedliwych

Obecny przebój francuskich kin: „Do zobaczenia w zaświatach” demaskuje zjawiska bardzo aktualne także w Polsce: absurdalną „pomnikomanię”, szubrawców strojących się w szaty bohaterów, polityczne manipulacje historią…  Czasem trudno uwierzyć, że wszystko to dzieje się w okresie międzywojennym, a nie współcześnie.

Długo po premierze obejrzałem w Paryżu ekranizację powieści Pierre’a Lemaitre’a, którą od jesieni zobaczyło co najmniej 2 mln Francuzów. A ten wynik jeszcze się poprawi, bo film nie schodzi wciąż z ekranów.

Muszę przyznać, że, znając i ceniąc pierwowzór,  bałem się rozczarowania. Moje obawy prysły po pierwszych kadrach.

Tragikomiczny film Alberta Dupontela to porywająca, świetnie sfilmowana opowieść. Jest dość wierną adaptacją noszącej identyczny tytuł książki, przetłumaczonej na polski: „Do zobaczenia w zaświatach” („Au revoir la-haut”). W paru punktach odbiega jednak od powieści; przede wszystkim ma nieco inne – mniej pesymistycznie niż książka –  zakończenie.

Film płynnie przechodzi od obrazów epickich do lirycznych i groteskowych. Nad dramatycznymi losami dwójki weteranów Wielkiej Wojny, czy też I wojny światowej, unosi się niekiedy duch Szwejka i Chaplina.

Jak w jednej ze scen filmu, gdy słyszymy głos na scenie: „Za wywołanie wojny, za ukochanie mamony, za malwersacje – jesteście wszyscy skazani na śmierć”. Przed kamerą defilują marionetki władców Europy, polityków i francuskiej generalicji, a potem rozlega się huk i podobizny padają jedna po drugiej. Zastrzelone… korkami otwieranych szampanów.

Najbardziej urzekła mnie w filmie historia, zrodzonej w wojennych okopach, przyjaźni: byłego księgowego Alberta i nadwrażliwego artysty, Edouarda. Przyjaźni niemożliwej i przekraczającej granice. Także granice prawa – co w końcu doprowadzi obu bohaterów do pomysłu wielkiego oszustwa … Tu postawię kropkę, by nie zdradzać zbytnio fabuły.

Jeśli piszę na tym blogu o filmie, to także dlatego, że wpisuje się on w dzielące dziś Polaków emocje polityczno-historyczne. Zaraz po zakończeniu I wojny św. w całej Francji zaczęto wznosić pomniki (stoją dziś w każdej, czy prawie każdej gminie) upamiętniające poległych.  Na te monumenty, niekiedy kiczowate, wydawano krocie, podczas gdy wielu kombatantów i inwalidów wojennych klepało skrajną biedę… To także tło głównej intrygi opowieści.

Pomnikomania i natrętna propaganda czynu militarnego – to jedno. Co gorsza jednak, przestępcy wojenni (jak filmowy fikcyjny porucznik Pradelle) nie tylko chodzili w glorii herosów, ale i dokonywali malwersacji związanych z budowaniem nekropolii wojskowych. A wszystko z poparciem skorumpowanej klasy politycznej, która przymykała na występki możnych oczy. Czciła mityczny Naród, a spychała na margines żyjących prawdziwych kombatantów. Coś to Państwu przypomina?

Zazdroszczę Francuzom odwagi, a może i nonszalancji w mierzeniu się z własną historią (choć i oni mają swoje tematy tabu, a ostatnio widać nad Sekwaną znowu próby rehabilitacji ciemnych kart, takich np. jak reżim Vichy …). Nonszalancji, której przykłady możemy odnaleźć i w polskim kinie począwszy od „Zezowatego szczęścia” Munka po „Rewers” Lankosza.

Jak wiadomo (i co widać najlepiej w dzisiejszej Polsce), historię piszą zwycięzcy. Pozostaje wierzyć w to, że manipulację polityków wykryją wcześniej czy później dociekliwi historycy. A także pisarze i filmowcy,  docierający do szerszego kręgu odbiorców niż szperający w archiwach badacze…

A poza tym mam nadzieję, że film Dupontela znajdzie polskiego dystrybutora. I że zainspiruje naszych filmowców do przecierania ścieżek dla kina historycznego, dalekiego od tandetnego lukrowania przeszłości.

Ps. Jest to mój pierwszy wpis po dłuższej przerwie spowodowanej moją przeprowadzką do Francji. Teraz blog zmieni teraz formułę. Posty będą zwykle krótsze niż do tej pory, a zarazem – mam nadzieję – dużo częstsze. Miłej lektury!

 

 

 

 

 

 

Szopka sądowa

Co mają sądy do szopek bożonarodzeniowych? Otóż mają – i to sporo. Nie w Polsce wprawdzie, tylko we Francji. Od lat do sądów nad Sekwaną trafiają liczne pozwy od obrońców laickości, którzy domagają się usunięcia betlejemskich stajenek z publicznych budynków i placów.

W licznych miastach francuskich szopki bożonarodzeniowe są częścią lokalnej tradycji, jak choćby w Prowansji czy Wandei. Umieszcza się je nie tylko w kościołach, ale w budynkach ratuszy lub na miejskich ulicach i skwerach.  Jednak nad Sekwaną praktykujący chrześcijanie są de facto w mniejszości („coniedzielni” katolicy stanowią zaledwie 5 proc. społeczeństwa).  Stąd coraz częściej szopki natrafiają na opór ze strony wojujących wolnomyślicieli. Nierzadko sprawy kończą się w sądzie, o czym donosi regularnie przed Bożym Narodzeniem francuska prasa.

W obliczu lawiny spraw Rada Stanu, najwyższy organ sądownictwa administracyjnego, postanowiła uciąć spory. Odróżniła wyraźnie dwie sytuacje – pierwszą, gdy szopka znajduje się w otwartej przestrzeni – na ulicy czy na skwerze, oraz drugą, gdy umieszczono ją wewnątrz publicznego budynku. W pierwszym wypadku sędziowie uznają ją w zasadzie za legalną (z wyjątkiem sytuacji, gdy noszą znamiona chęci „nawracania” niewiernych), w drugim – w zasadzie za nielegalną, chyba że stajenka bożonarodzeniowa „ma charakter kulturalny, artystyczny lub świąteczny i nie jest przejawem wyróżniania danego wyznania ani wyrażania preferencji religijnych”.

Co konkretnie oznacza ten charakter „kulturalny, artystyczny lub świąteczny”?  Trudno precyzyjnie określić.  Jednym z kryteriów jest to – według Rady – że szopka jest elementem lokalnego zwyczaju i że „wtapia się” w świąteczny wystrój, razem z innymi elementami, np. choinką czy Père Noel (francuskim św. Mikołajem). Jeśli te warunki nie zachodzą, to, zdaniem sędziów, stajenka może stanowić narzędzie „prozelityzmu”  i tym samym jest sprzeczna z rozdziałem wyznań od państwa.

Werdykt Rady Stanu werdyktem, ale spór o szopki trwa w najlepsze. I w dodatku nabrał  już wymiaru politycznego – stał się sporem między obrońcami francuskiej tożsamości a zwolennikami rygorystycznie pojmowanej laickości państwa.

Najświeższy przykład: w Béziers na południu kraju (Oksytania) w miniony poniedziałek sąd nakazał merowi miasta, Robertowi Ménard rozebranie „w ciągu 48 godzin” szopki bożonarodzeniowej ustawionej w holu ratusza.  Merowi groziła kara grzywny w wysokości 2 tys. euro za każdy dzień zwłoki.  O demontaż szopki wniósł lokalny prefekt, a więc przedstawiciel  liberalnych władz centralnych.

Według decyzji sądu administracyjnego w Montpellier, cytowanej przez agencję AFP,  szopka w urzędowym gmachu narusza zasadę świeckości francuskiego państwa. Ménard zastosował się do wyroku, ale jednocześnie natychmiast przeniósł szopkę zaledwie o … 30 metrów, do innego budynku municypalnego.  Zapowiada, że złoży apelację od werdyktu i nie zamierza się poddać. „Jeśli oni („prefekt i sąd” – dopisek SZŁ) kpią sobie z ludzi, to my też sobie z nich zakpimy” – skomentował to Ménard, zbliżony do skrajnie prawicowego Frontu Narodowego.

Warto dodać, że  „szopka” z szopką trwa w Beziers nie od dziś. W 2014 roku sąd najpierw zakazał instalacji stajenki w 2014 roku w holu merostwa, ale zgodził się na nią w 2015 i 2016 roku. Skąd te zmiany decyzji? Bo w ostatnich dwóch latach mer używał różnych wybiegów, aby uniknąć zarzutów o złamanie laickości: ustawił szopkę w typowo świątecznym otoczeniu, czyli tuż obok choinki i skrzynki z listami do św. Mikołaja. Teraz jednak znowu zagrał w otwarte karty.

Co roku są we Francji dziesiątki podobnych przypadków procesów sądowych o szopki. Brzmi to z polskiej perspektywy groteskowo.  Można zapytać: to już naprawdę sądy nie mają ważniejszych spraw niż walka ze żłobkami bożonarodzeniowymi? I czy naprawdę ich obecność stanowi zagrożenie dla laickiego charakteru państwa?

We Francji (o czym niedawno pisałem tu więcej przy okazji krzyża z bretońskiego Ploërmel) obowiązuje zakaz umieszczania symboli religijnych w budynkach administracji i szkołach  – tak krzyży, jak i symboli innych wyznań – np. islamu czy judaizmu. Zakaz ten uważam za słuszny, biorąc pod uwagę przywiązanie Francuzów do świeckości i wysoki poziom laicyzacji społeczeństwa.

Inaczej jest jednak z szopkami. Wyrosły z chrześcijaństwa, ale czy są dziś tylko i wyłącznie znakiem religijnym? Czy raczej wyrażają pewną tradycję, w której, oprócz religii, splatają się obyczaje, kultura i sztuka? Sądzę, że w grę wchodzi ta druga okoliczność. I wobec tego zawziętość obrońców świeckiego państwa walczących ze stajenką betlejemską wydaje mi się jałowa.

Tak samo zresztą jałowa – jak wykorzystywanie tradycji i symboli chrześcijańskich przez nacjonalistyczny Front Narodowy (choć w porównaniu z polską prawicą partia Marine Le Pen robi to bardzo nieśmiało – w końcu francuska laïcité zobowiązuje…)

Ciśnie się tu na usta: ciszej nad tą szopką! Pochylmy się nad nią w milczeniu, zawieśmy polityczne waśnie! Wesołych Świąt! Joyeux Noël!

Johnny, francuski paradoks

Wieść poraziła Francuzów jak grom z nieba. A potem przez kilka dni od Pirenejów po kanał La Manche krajem wstrząsały spazmy. Pożegnano absolutną ikonę, rodzimego rockmana wszech czasów, Elvisa à la française. W miniony weekend ceremonia żałobna w Paryżu  zgromadziła w okolicach Pól Elizejskich i kościoła La Madelaine mniej więcej milion ludzi.

Odszedł Johnny Hallyday. Dla wszystkich fanów – „Johnny”. We Francji i Belgii czczony jak muzyczny geniusz, poza krajami frankofońskimi – prawie nieznany.  Jak nikt inny zasługiwał na dziwne określenie, które nadaje się we Francji wielkim gwiazdom muzyki i kina: „monstre sacré” – czyli dosłownie „święta bestia” czy „święty potwór”. Francuzi wszystko mu wybaczyli – ekscesy na scenie i poza nią, ciągłe miłosne podboje, ucieczki do rajów podatkowych…

Przyznaję, że ani głos ani sceniczny image Hallydaya nigdy mnie nie pociągały. Estradowe wyczyny Johnny’ego wydają się z dzisiejszej perspektywy bladą kopią koncertów Presleya. A jednak… trudno mi przejść obojętnie wobec tego fenomenu popularności,  fenomenu bardziej może społecznego niż muzycznego. Stąd chciałbym dorzucić swoje trzy grosze – a przynajmniej choćby tylko amerykańskiego centa.

Prezydent Emmanuel Macron, żegnając piosenkarza, zmarłego 5 grudnia, napisał: „mamy wszyscy w sobie coś z Johnny’ego Hallydaya”. I zaraz potem dorzucił w swoim liście: „Wprowadził (Hallyday) część Ameryki do naszego narodowego Panteonu”.

Otóż to… Niebywała popularność francuskiego Elvisa w kraju słynącym z walki z anglosaską hegemonią kulturową? Jak to możliwe, żeby nad Sekwaną wielbiono piosenkarza z jankeskim przydomkiem, w młodości naśladowcę Presleya, wielbiciela harleyów, spędzającego dużą część roku w posiadłości w Los Angeles? A jakby tego było mało – człowieka, który w ostatnich latach został, według dziennika „Les Echos”, rezydentem podatkowym w USA? Sacrebleu!

„Belg o amerykańskim przydomku stał się francuskim pomnikiem” – napisał po jego śmierci „Liberation”. Ten francuski paradoks zasługuje na  poważne socjologiczne studia. Co do mnie,  nie znam w dziejach Francji drugiego rodzimego idola o tak amerykańskim obliczu jak Hallyday. Jego kult  pokazuje, że popkultura zza Oceanu uwodzi już od dekad francuskie masy – cokolwiek o tym mówią paryskie elity.

Jeszcze jedno. Dzień po sobotnim pogrzebie odwiedziłem kościół La Madelaine, gdzie odprawiono ostatnie pożegnanie piosenkarza w obecności trzech prezydentów z towarzyszkami (Macrona, Hollande’a i Sarkozy’ego) i niezliczonych gwiazd show-biznesu. Jeszcze w niedzielę na schodach świątyni składano świeże kwiaty, a w środku płonęły setki świec w hołdzie zmarłemu. A prawie pod każdą świecą – jak łatwo było podejrzeć – leżała karteczka z imieniem Johnny’ego i skierowanym do niego wyznaniem uczuć.

W zlaicyzowanym społeczeństwie, takim jak francuskie, święci mają się całkiem dobrze. Tyle że mało przypominają tych dawniejszych, chrześcijańskich. Nowi wybrańcy niebios rozbijają się harleyami, tatuują się na potęgę, a skromnością na ogół nie grzeszą.

Kult Johnnye’go jest faktem, był „papieżem francuskiego big beatu”, we Francji nazywanego „ye-ye”. Jednak we Francji, jak i w Polsce, nie wszyscy „płakali po papieżu”. Nieopodal bulwaru Voltaire, gdzie mieszka moja przyjaciółka, ujrzałem w tych dniach narodowej żałoby napis na witrynie bistra: „Strefa strzeżona! Tu nie ma piosenek Johnny’ego!”. Na szczęście dla właścicieli przybytku francuskie prawo nie karze za obrazę uczuć (para)religijnych.

„Wojująca laickość”, czyli mity wokół papieskiego pomnika

Możemy tylko się domyślać, o czym premier Beata Szydło będzie w czwartek rozmawiać w Paryżu z prezydentem Emmanuelem Macronem.  Pewnie o sprawach unijnych (zwłaszcza o gorącej wciąż sprawie pracowników delegowanych) i możliwym zakupie francuskiego uzbrojenia przez Polskę. Ale nie jest wykluczone, że w trakcie spotkania pojawi się także wątek „papieski”.

A dokładniej – konflikt wokół pomnika Jana Pawła II w Bretanii. Wszak  – przypomnę – to właśnie szefowa polskiego rządu w końcu października oświadczyła, że polski rząd „podejmie starania, by ocalić (bretoński) pomnik od ocenzurowania” i że zaproponuje przeniesienie go do Polski.

Sprawa ta wywołuje spore emocje –  chyba dużo większe w Polsce niż we Francji.  Szkoda, że nasi rodzimi politycy, zwłaszcza z PiS i bliskie im media, próbowali przy tej okazji upiec polityczną pieczeń i często wprowadzali w błąd opinię publiczną.

Stąd dorzucam swoje trzy grosze o tym, jak ta sprawa wygląda z francuskiej perspektywy.  A przy tej okazji prostuję pewne, jakże liczne niestety u nas, mity i przekłamania na ten temat.

  1. Nie będę streszczał całego sporu – skomentował go  także na łamach „Tygodnika Powszechnego” ks. Andrzej Draguła: https://www.tygodnikpowszechny.pl/krzyz-w-mrowisko-150735 . Zgodnie z decyzją Rady Stanu, najwyższego we Francji organu sądownictwa administracyjnego, lokalne władze mają usunąć w ciągu pół roku wysoki krzyż górujący nad monumentem polskiego papieża w bretońskiej miejscowości Ploërmel. Podkreślmy: krzyż „doczepiony” do pomnika (decyzją mera miasteczka), a nie sam pomnik papieża, którego legalności Rada nie kwestionuje. Uzasadnienie werdyktu:  ostentacyjny krzyż w miejscu publicznym jest sprzeczny z francuską zasadą rozdziału państwa od religii.
  2. Z  punktu widzenia litery francuskiego prawa Rada Stanu nie mogła właściwie postąpić inaczej. Albowiem od 1905 roku obowiązuje wciąż we Francji ustawa o rozdziale religii od państwa, która „zakazuje  wznoszenia znaków lub symboli religijnych w jakichkolwiek miejscach publicznych lub ich umieszczenia na budynkach publicznych”.  Wyjątkiem są – precyzuje prawo – budynki służące do kultu, cmentarze, nagrobki, muzea czy wystawy.A skwer gdzie stoi pomnik należy do samorządu.
  3. Ale tu istotne zastrzeżenie:  wspomniany zakaz nie obejmuje także obiektów zabytkowych – w tym starych przepięknych krzyży i kapliczek (tzw. calvaires), które można spotkać prawie wszędzie w tejże Bretanii, gdzie stoi wspomniany pomnik Jana Pawła II. Są one pod ochroną państwa i nikt nie zamierza ich usuwać, bo są częścią dziedzictwa kulturalnego! Nawet najzagorzalsi antyklerykałowie, których we Francji (jak i w Polsce) nie brakuje
  4. Inna uwaga: we francuskim prawie „publiczne” – znaczy należący do państwa lub samorządu. Dlatego  – jak tłumaczy np. w dzienniku „La Croix” wiceszef Rady Stanu Jean-Marc Sauvé – ten zakaz umieszczania symboli religijnych nie dotyczy we Francji terenów prywatnych ani kościelnych, gdzie można umieszczać dowolne symbole religijne, nawet widoczne  z daleka. I stąd – jak donosi prasa francuska – burmistrz Ploërmel  rozważa teraz możliwość wykupienia skweru pod pomnik przez miejscową diecezję lub prywatne stowarzyszenie katolików, co pozwoli uniknąć zdjęcia krzyża.  Bo lokalne władze zamiast toczyć ideowe spory (jak polscy i francuscy politycy, którzy rozdmuchali tę sprawę…) szukają konkretnego rozwiązania. I wygląda na to, że takie praktyczne wyjście z sytuacji znajdą.
  5. Nie jest prawdą – jak można mniemać z wpisów na polskich portalach internetowych  – że „wojujący francuski ateizm” walczy z obecnością polskiego papieża w przestrzeni publicznej. Dwa spektakularne przykłady: w najważniejszych miejscach francuskiego chrześcijaństwa – obok paryskiej katedry Notre Dame oraz pod słynną bazyliką Fourvière w Lyonie stanęły dwa wielkie pomniki Jana Pawła II.  Każdy może to sprawdzić odwiedzając te miasta! Co ciekawe, paryski pomnik jest n i e m a l  identyczny jak bretoński, bo zaprojektował go autor monumentu w Ploërmel – rosyjski artysta gruzińskiego pochodzenia Zurab Cereteli. Napisałem „niemal” – bo pomnik w Paryżu przedstawia tylko postać Karola Wojtyły, a nie jest wyposażony w wielki krzyż, jak jego bretoński „bliźniak”.  Dodanie wielkiego krzyża do monumentu, na koszt gminy, było własnym pomysłem mera miasteczka – i to właśnie spowodowało sądowy pozew lokalnych dwóch (sic!) francuskich wolnomyślicieli.  Gdyby nie oni, to może nikt by się tym krzyżem nie zainteresował. Ale sąd musiał się tym zająć i… Dura lex, sed lex.
  6. „Bezbożna i antychrześcijańska Francja”, „wojujący ateizm”, „walka z krzyżem”, „Francja jest martwa” –  te i inne podobne opinie można usłyszeć i przeczytać w różnych polskich komentarzach dotyczących sporu o bretoński pomnik.  Odróżnijmy dwie rzeczy:  zlaicyzowane społeczeństwo od  świeckości państwa. Najpierw o tym pierwszym. Według ankiet socjologicznych Francja jest jednym z krajów o największym odsetku „zdeklarowanych ateistów” na świecie (wg badania WIN/Gallup International z 2012 roku, zajmuje 4 miejsce za Chinami, Japonią i … Czechami) – określa się w ten sposób 29 proc. Francuzów (34 proc. jako  „niereligijni”, a 37 proc. jako „religijni”).  Praktykujący regularnie katolicy – to tylko 5 proc. społeczeństwa, ale –uwaga! – ponad 60 proc. Francuzów definiuje się jako „katolicy”, biorąc pod uwagę kryterium przynależności kulturowej.  Jednak ogólnie rzecz biorąc: dominuje niereligijna większość, co wpływa naturalnie na stosunek do obecności religii we wspólnej przestrzeni.
  7. Francja ma, to prawda, rygorystyczny na tle Europy rozdział religii (różnych wyznań, nie tylko katolicyzmu, ale np. islamu) od państwa.  W moim przekonaniu laickość idzie niekiedy zbyt daleko, czasem ociera się o absurd (jak w sprawie bretońskiej – tak dla pomniku papieża, nie – dla przyczepionego do niego krzyża). Bardzo daleko tu jednak do wojującego ateizmu. Co najistotniejsze – francuskie przepisy nie oznaczają dyskryminacji ludzi wierzących. Z własnych rozmów wiem, że wielu francuskich katolików  – także księży i biskupów! – akceptuje bez zastrzeżeń tę rygorystyczną świeckość państwa, a nawet ją chwali. W Polsce krzyże są w szkołach publicznych, urzędach czy na pocztach, we Francji – to niedopuszczalne. Ale  – zapytajmy się sami – czy z tego samego faktu wynika, że wiara katolicka w Polsce ma się znakomicie?
  8. I jeszcze jedno: zgłosili się już liczni Polacy, którzy chcą papieski monument z rąk „bezbożników” uratować i Papieża-rodaka powrócić na łono ojczyzny – Rzeszów, Kolbuszowa, Zakopane, powiat sochaczewski … No cóż, pomników papieskich ci u nas dostatek, ale i ten z ochotą przyjmiemy! Żarty żartami….ale, Drodzy Rodacy, broniący zażarcie polskiej suwerenności: czy nie warto zostawić rozwiązanie tej kwestii Francuzom, na których ziemi papieski pomnik stoi?  Nie obawiajcie się: nad Sekwaną Jan Paweł II ma także swoich zdecydowanych obrońców. Był przecież papieżem całego świata, a nie tylko Polakiem. Nie nadaje się na narodowy totem, służący niektórym do okładania po głowie „bezbożników”.

Głowa Lenina nad placem Bastylii

Ledwie minęło półwiecze śmierci Che Guevary, a już zbliża się setna rocznica Rewolucji Październikowej.  Pora więc, aby we „Wszystkich kolorach Marianny” pojawiła się czerwień.

Najpierw osobiste wspomnienie sprzed kilku tygodni.

Na paryskim placu Bastylii gromadzą się tłumy ludzi. Manifestacja przeciw reformie prawa pracy na wezwanie ultralewicowej Francji Niepokornej. Łopoczą czerwone sztandary i transparenty, przeważnie związku zawodowego CGT i różnych organizacji lewicowych. Studenci, osoby w średnim wieku, emeryci, rodziny z dziećmi – cały przekrój społeczny.

Obok mnie stoi grupka starszych osób – w ręku trzymają – nie, nie mylę się – flagi z sierpem i młotem. Przecieram ze zdumienia oczy … Czyżbym jakimś cudem przeniósł się nagle na plac Czerwony z minionej epoki?

Podchodzę bliżej.  Dostaję ulotkę podpisaną: „Platforma Odnowy Komunistycznej we Francji” ze sloganem: „1917-1967-2017: Walka rewolucyjna Lenina i Che nadal trwa!”.

Starsza zadbana Francuzka w czerwonej sukience wzdycha: – Ach, tak, jeździłam do Związku Radzieckiego, uwielbiałam ludzi. No, niestety, w pewnym momencie ten system przestał działać, coś się zepsuło…Żal.  Jej towarzysz, z wyglądu emeryt, zapala się, mówi po francusku z rosyjskim akcentem: – A jest Pan z Polski? Tak, w paru małych nacjonalistycznych, ksenofobicznych krajach Europy Wschodniej obalono pomniki Lenina. Ale w Kazachstanie, na przykład, to on wszędzie stoi. I stać będzie!

Obok na składanym stoliku leżą broszurki Lenina i Trockiego. Młodzi uśmiechnięci ludzie, na oko studenci. – Jesteście komunistami? – Oczywiście – odpowiada brodacz. – A słyszeliście o gułagach? O milionach ofiar komunizmu w ZSRR i na świecie? – No, proszę nas nie uczyć historii, chyba nie myśli pan, że sprzedawalibyśmy te książki, gdybyśmy tego nie wiedzieli – ripostuje spokojnie brodaty młodzieniec. I dorzuca:  – Tak, w ZSRR zbudowano obozy, ale to nie był prawdziwy komunizm, tylko jego wypaczenia. Prawdziwy komunizm dopiero nadejdzie…

Tyle wspomnień. Może ktoś powie: po co pisać o kilku postrzeleńcach z paryskiej manify.  Ależ wyznawcy idei komunistycznej nie są we Francji takim marginesem, jak się może wydawać!

Francuska Partia Komunistyczna (PCF) ma dziś w parlamencie 16 na 577 deputowanych .  Według danych z 2014 r., jej burmistrzowie rządzili jeszcze niedawno w 28 miastach średniej wielkości (powyżej 30 tys. mieszkańców).  Lider innej formacji skrajnie lewicowej – Francji Niepokornej (France Insoumise) pod wodzą Jean-Luca Mélenchona  zdobył w pierwszej turze wyborów prezydenckich  prawie 20 proc.  A oprócz niego wśród 11 kandydatów była dwójka należąca do formacji, powołujących się na  … trockizm.

Owładnięty obsesyjnym antyamerykanizmem Mélenchon wypowiada się ciepło i o Fidelu Castrze, i o Hugo Chavezie.

Co prawda ani Mélenchon, ani inni francuscy „antykapitaliści” nie wzywają  dziś ani do zbrojnej rewolucji ani do „dyktatury proletariatu”. Ale pamięć historyczna francuskiej skrajnej  lewicy jest  zabalsamowana niczym mumia wodza rewolucji.

Co prawda od lat 70. – gdy we Francji opublikowano „Archipelag Gułag”  Sołżenicyna – szeregi wyznawców leninizmu nad Sekwaną mocno stopniały. A światła utopii przemieściły się – jak o tym pisał historyk Francois Furet – z Rosji i Chin do Ameryki Łacińskiej.

Skoro o tym mowa: francuski dziennik „L’Humanite” opublikował niedawno dodatek z okazji 50-lecia śmierci Che Guevary. Pełno tam zachwytów nad ikoną rewolucji kubańskiej. I oburzenia wobec tych biografów, którzy widzą w nim fanatyka i przypominają, że przeprowadzał masowe egzekucje na swoich przeciwnikach lub towarzyszach boju podejrzewanych o zdradę.

Na tym nie koniec:  z okazji 50-lecia śmierci Che „L’Humanite” przygotowało dla swoich czytelników niespodziankę:  wyprawę na „Kubę – kraju  bohaterów”. Oprócz wielu innych atrakcji – np. Cienfuegos,  „perły Karaibów”  i  Viñales, „ziemi hawańskich cygar”, uczestników czeka gwóźdź programu – mauzoleum Che.

Łatwo się rozmarzyć, prawda?  Czujemy już woń cygar, słyszymy dźwięki salsy i widzimy oczami wyobraźni Che kroczącego na czele oddziału w promieniach zachodzącego słońca …  Jedno „ale” –  rewolucyjna pielgrzymka na Kubę kosztuje 3 tys. euro.

Że to wyprawa nie na kieszeń ubogiego prekariusza? Być może. Ale ideały ideałami, a francuscy  wyznawcy CHE-rwonej utopii żyć z czegoś muszą.

Jean Vanier, czyli oko w oko z czułym olbrzymem

Wyznam bezwstydnie: miałem ogromne szczęście. Cały wrzesień spędziłem  w wyjątkowym zakątku Francji – w jednym z domów międzynarodowego stowarzyszenia Arka w Compiègne.

Jako wolontariusz Arki dzieliłem codzienne życie z pozostałymi mieszkańcami. Wspólne gotowanie i jedzenie, sprzątanie, chodzenie na basen, granie w planszówki, rozmowy o smutkach i radościach, a czasem też – wspólne milczenie. I jakże często – pardonnez-moi le mot – zarykiwanie się ze śmiechu. O, tak, dawno nie uśmiałem się tak do woli, jak z Wami, moi nowi przyjaciele z Compiegne. Z Wami, których zwiemy zwyczajowo „niepełnosprawnymi” lub „upośledzonymi” umysłowo.  Tych „nienormalnych”, dziecięco beztroskich chwil, już mi zaczyna brakować…

Jakby tego szczęścia było mało, tuż przed wyjazdem dostałem zaproszenie do domu Wielkiego Człowieka. Wielkiego w każdym sensie tego słowa. Jak przystało na dawnego marynarza, to „kawał chłopa” – ma dwa metry wzrostu. Przede wszystkim jednak duchowy olbrzym.

Tak, gospodarzem był twórca twórca Arki – Jean Vanier. Mówi się o nim „duchowy mistrz”, „prorok”, „Matka Teresa w spodniach” (jak nazwał go Wojciech Bonowicz). Mnie przyszło do głowy inne określenie – współczesny Jan Bez Trwogi (francuski Jean – to przecież nasz Jan). Wydana niedawno po polsku znakomita książka „Jean Vanier. Biografia” Anne-Sophie Constant pokazuje niezwykłą odwagę kroczenia bohatera własną drogą. Od dzieciństwa był wierzącym katolikiem, ale jego stosunki z instytucją kościelną bywały trudne czy nawet konfliktowe. – Starałem się zawsze być wierny Ewangelii  – kwituje z łagodnym uśmiechem.

Kanadyjczyk Vanier, pochodzący z zamożnej i sławnej za Oceanem rodziny, ponad pół wieku temu osiadł w maleńkiej wiosce Trosly pod Compiègne.

Poruszony rozpaczliwym losem osób z zamkniętych zakładów psychiatrycznych, zakupił dom i zamieszkał w nim razem z dwoma upośledzonymi mężczyznami.  Potem z roku na rok dołączyły do niego nowe osoby i asystenci, powstały kolejne domy. Tak zaczęła się historia „Arki” – instytucji, która zrewolucjonizowała na całym świecie podejście do osób z niepełnosprawnościami umysłowymi. Pokazała, że  mogą one żyć razem we wspólnotach, a nie za murami surowych, niemal więziennych instytucji. Z czasem zyskała charakter ekumeniczny – np. w Indiach należeli do niej muzułmanie i hinduiści. Po latach Vanier założył też „Wiarę i Światło” – inną organizację, wyrosłą, podobnie jak Arka, z chrześcijańskiej inspiracji.

Mimo rosnącej sławy Vanier nie zmienił od pół wieku swojego sposobu życia. Co dzień jada ze swoimi przyjaciółmi – jak o nich mówi – czyli podopiecznymi z pobliskiego domu Arki – Le Val Fleury.  Choć  zbliża się dziś do dziewięćdziesiatki, często spaceruje po okolicy wsparty na swojej laseczce. Daje wykłady, spotyka się z  grupami, opublikował właśnie nową książkę.

Jak najprościej ująć mądrość Vaniera? Może tak: osoby niepełnosprawne nie tylko nie są ciężarem dla społeczeństwa, ale mogą nas wiele nauczyć.  Czego? Przede wszystkim – akceptowania ran, które każdy z nas w sobie nosi. „U ich boku nauczyłem się powoli rezygnowania z rzeczy,  pogodzenia się z własnymi słabościami – pisze Vanier – dodając z właściwą sobie skromnością: „nawet jeśli pozostaje mi w tej dziedzinie wiele do zrobienia”.

Vanier wzywa do tego, żebyśmy wszyscy uwolnili się od strachu, który wznosi mury między ludźmi i grupami.  Żebyśmy porzucili chorobliwe ego, szalony pościg za władzą, chęć upokarzania innych.

Brzmi nierealnie, utopijnie? Trochę tak. Nie jest to może recepta na uzdrowienie całego świata, ale na uczynienie go nieco znośniejszym.  A mądrość to bardzo wiarygodna, bo wsparta całym życiem twórcy Arki.

PS. O pobycie w Arce napiszę jeszcze później.  Tymczasem dziękuję ogromnie Iwonie Głowackiej i Wojtkowi Bonowiczowi – bez których pomocy moja przygoda w Compiègne nie doszłaby do skutku. Grand merci, mes amis!

Cząstka nędzy do ugoszczenia

Chciałem tu dodać kilka słów osobistego komentarza do swojego reportażu zamieszczonego w ostatnim „Tygodniku Powszechnym”. (https://www.tygodnikpowszechny.pl/w-miejsce-obozu-oboz-149522).

Korzystam z prawa blogera, który  może pozwolić sobie na więcej niż autor reportażu, skazany (ze wszystkimi tego dobrymi, i złymi stronami) na bezstronność obserwatora.

Wiele razy jeździłem w sierpniu na nielegalne obozowisko przy obwodnicy Paryża na Porte de la Chapelle. Sporo czasu spędziłem też w innym miejscu, w pobliżu kanału Saint Martin, gdzie pod gołym niebem koczują tzw. clandestins, czyli nielegalni imigranci oczekujący na złożenie wniosku o azyl we Francji.  Rozmawiałem z wieloma wolontariuszami różnych organizacji i samymi imigrantami. Z tymi ostatnimi rozmawiałem wiele razy i doświadczyłem ich życzliwości.

Nie będę ukrywał, że sercem jestem po stronie tych, którzy znaleźli się na ulicy w niegodnych XXI wieku warunkach. Wielu z nich – nie dość o tym przypominać – ucieka przed wojnami, prześladowaniami, głodem. Inni wędrują po prostu w poszukiwaniu lepszego życia.

Nić sympatii połączyła mnie też z ludźmi, którzy jako wolontariusze starali się, na ile to było możliwe, wesprzeć imigrantów.  Nie tylko materialnie, ale drobnym gestem, krzepiącym słowem. Inni angażują się jeszcze mocniej: jak paryżanin Michel, współpracujący z organizacją Utopia 56, który od dwóch lat stale gości u siebie w księgarni rodziny imigrantów. I tłumaczy: „Nie można zostawić na ulicy ludzi – nie ważne, czy to bezdomni, czy nielegalni imigranci”.  A podobnych do księgarza paryżan można znaleźć niemało.

Nie zawsze taka pomoc jest pozbawiona ryzyka – o czym pisałem w poprzednim wpisie dotyczącym wyroku w sprawie Cédrica Herrou. Bywa, że policja utrudnia wykonywanie pracy organizacjom humanitarnym, utrudniając im dystrybucję posiłków i ubrań dla przybyszy. Według świadectw organizacji i dziennikarzy, dochodzi do takich przypadków m.in. na terenie Calais. Po wielu miesiącach od ewakuacji tamtejszej „dżungli” znów powracają tam imigranci, żyjący nadzieją przedostania się do Wielkiej Brytanii.

Będąc teraz na północy Francji, dowiedziałem się z mediów, że po likwidacji obozowiska w paryskim Porte de la Chapelle znów gromadzą się na ulicy imigranci. Zmasowane siły policyjne próbują przeszkodzić w odrodzeniu się wioski namiotowej. I tutaj dochodzi do napięć między stowarzyszeniami a stróżami prawa. Jak podało dziś radio France Info, organizacja Lekarze Świata (Medecins du Monde) skarży się na to, że policja systematycznie spycha humanitarne ciężarówki daleko od byłego obozowiska i tym samym uniemożliwia tym rozdawanie pomocy  potrzebującym.

Z drugiej strony – rozumiem władze lokalne i tych mieszkańców Paryża, którzy nie akceptują dzikiego obozowiska i fatalnej sytuacji sanitarnej w granicach stolicy.  Trudno też odmówić racji ministrowi spraw wewnętrznych Gerardowi Collombowi. Zapowiada on bardziej stanowcze niż dotąd egzekwowanie istniejących przepisów. A te mówią, że w ubiegłym roku aż trzy czwarte nielegalnych imigrantów – podaję za dziennikiem „le Figaro” – którym nakazano opuszczenie kraju, pozostały na jego terenie. Spośród pozostałych (ok. 25 tys.) – połowę deportowano, a druga połowa opuściła terytorium francuskie dobrowolnie (w tym także z pomocą finansową francuskiego rządu). Collomb mówi bez ogródek: osoby, którym odmówiono we Francji azylu, nie będą mogły już liczyć na pobłażanie administracji. Z jego słów można wnioskować, że coraz częściej będzie dochodzić do przymusowych deportacji.

Czy jest jakieś wyjście z tego klinczu, w którym zwolennicy twardego prawa zwierają się z obrońcami zwykłego człowieczeństwa?

Prawdę mówiąc, wobec tego pytania ogarnia mnie często bezradność. Choć widać też pewne powody do optymizmu. W odróżnieniu od kategorycznego tonu szefa MSW prezydent Emmanuel Macron kładzie nacisk na francuską tradycję obrony praw człowieka. Powiada on (np. na czerwcowej konferencji prasowej w Brukseli), że „Francja musi przyjmować uchodźców, bo to jej tradycja i zaszczyt dla niej”. Ostatnio Macron obiecał kilkanaście tysięcy nowych miejsc w ośrodkach dla wnioskujących o azyl i uchodźców.

Oficjalna linia francuskich władz rysuje się następująco: uchodźcy – są mile widziani, inni  – których wnioski o azyl odrzucono lub są rozpatrywane w innych państwach Unii – już nie. Co ważne dla zainteresowanych osób – prezydent obiecał też skrócenie czasu na oczekiwanie w sprawie azylu na decyzję –obecnie koło 13-14 miesięcy – do pół roku.

Nad Sekwaną przeciwnicy masowej imigracji przytaczają często słowa byłego premiera, już nieżyjącego, Michela Rocarda: „Francja nie może ugościć całej nędzy świata…”. Jednak sam Rocard opatrzył to zdanie zastrzeżeniem: „ … ale musi z dumą wziąć na siebie swoją jej cząstkę”. I o tej końcówce zdania warto pamiętać.

Herrou, czyli siła nieposłusznego obywatela

Czy można karać za pomoc nielegalnym imigrantom, gdy w grę wchodzi ratowanie ich zdrowia i życia?

To pytanie znów rozpaliło Francję – i odbiło się echem także poza jej granicami. Wszystko za sprawą wyroku sądu apelacyjnego w Aix-en-Provence.  W miniony wtorek skazał on francuskiego farmera Cédrica Herrou na 4 miesiące więzienia w zawieszeniu: Powodem było to, że pomógł on około 200 imigrantom, głównie z Sudanu i Erytrei, w nielegalnym przekraczaniu granicy między Włochami a Francją. Zabierał on imigrantów koczujących w Italii i przewoził  swoim samochodem na francuską stronę.

Francuza ukarano, choć robił to bezinteresownie. Należy zaznaczyć, że w pierwszej instancji (w lutym br.) sąd wydał łagodniejszy wyrok:  3 tys. grzywny w zawieszeniu, choć prokuratura domagała się wtedy ośmiu miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu.

Tym razem sędziowie wymierzyli  mu – oprócz tego – dodatkową karę grzywny – 1 tys.  euro.  Uznali tym samym za bezprawne, ich zdaniem, używanie przez Herrou opuszczonego budynku w celu udzielania schronienia przybyszom.  W październiku ubiegłego roku rolnik wraz z dwudziestoma członkami lokalnego stowarzyszenia pomocy imigrantom umieścili tam blisko 60 osób. Uczynili to, aby udzielić pilnej pomocy lekarskiej wycieńczonym ludziom. Wśród nich połowę stanowili nieletni.

Jednak według francuskiego sądu,  nie dostarczono dowodów na to, że chronione osoby rzeczywiście były w sytuacji zagrożenia zdrowia lub życia.

Po ogłoszeniu wyroku Herrou ogłosił, że nie składa broni: „Będę nadal walczył. Niech mnie po prostu wsadzą do więzienia, tak będzie prościej” – skomentował Francuz, który stał się już symbolem obrony praw imigrantów.  Jego sprawa nie jest skończona – trafi do sądu kasacyjnego.

Werdykt wywołał oburzenie licznych we Francji organizacji broniących imigrantów. Potępiają on przepis francuskiego prawa, istniejący od ponad 70 lat i określany potocznie jako „przestępstwo solidarności”. Przewiduje on, że „każdej osobie, która pośrednio lub bezpośrednio ułatwia lub próbuje ułatwiać cudzoziemcowi nielegalne przekroczenie granicy, poruszanie się po Francji lub pobyt ” grozi kara do 5 lat więzienia i 30 tys. euro grzywny.

Przepis ten był wymierzony pierwotnie w siatki przemytników ludzi. Pięć lat temu wprowadzono do niego zmiany, aby odróżnić handel ludźmi od bezinteresownej pomocy. Zgodnie z literą prawa nie można więc już karać za pilną pomoc, np.  dach nad głową czy dostarczanie żywności imigrantom, jeśli takie działanie nie wiąże się z „bezpośrednią lub pośrednią rekompensatą”. Jednak do więzienia mogą nadal trafić – zgodnie z przepisami – ci, którzy bezinteresownie pomagają w nielegalnym przekroczeniu francuskiej granicy. Stąd właśnie orzeczenie skazujące krnąbrnego rolnika i obrońcę imigrantów.

Już w styczniu kilkadziesiąt organizacji francuskich, od francuskiego Caritasu (Secours catholique) po radykalną lewicę, w publicznym manifeście protestowało przeciw nękaniu przez policję i organy ścigania osób udzielających pomocy imigrantom.  Media podawały przykłady absurdalnej nadgorliwości służb.

Ot, choćby taki: policja przesłuchiwała emerytkę z Calais za to, że owa starsza dama przyniosła jedzenie mieszkańcom pobliskiego squatu i naładowała im komórkę.  Z kolei wolontariusza stowarzyszenia Emmaus zatrzymano tymczasowo za odmówienie funkcjonariuszom podania listy osób goszczonych w ośrodku dla imigrantów.

Od dawna francuski trzeci sektor apeluje o to,  aby zmieniono prawo i zaprzestano karania za jakąkolwiek bezinteresowną pomoc imigrantom.

Czy jednak władze posłuchają tego wezwania, gdy tak Francja, jak i cała Europa przypomina coraz bardziej oblężoną twierdzę? Wątpliwe.

W tej sytuacji pozostaje wiara w siłę obywatelskiego nieposłuszeństwa.  Choć samo pojęcie zrodziło się za Oceanem (w eseju Amerykanina H.D. Thoreau, notabene potomka emigrantów znad Sekwany), to oddaje dobrze ducha francuskiej tradycji. Wielu zwykłych Francuzów, jak Herrou,  łamie niezbyt jasne przepisy po to, aby walczyć z ludzką krzywdą.  Narażają się tym na karne sankcje. Można twierdzić, że posuwają się za daleko. Ale osobiście mam wielki szacunek dla tych krnąbrnych obywateli. I trzymam kciuki, żeby się nie poddali.

Wojskowe manewry z „francuskim dotykiem”

Tego jeszcze Paryż nie widział! Na koniec wielkiej defilady militarnej w dniu święta narodowego 14 lipca orkiestra wojskowa odegrała wiązankę popularnych piosenek, w tym – oprócz hymnu Nicei „Nissa La Bella” (dedykowanego ofiarom zamachu sprzed roku) – światowe diskotekowe hity autorstwa zespołu Daft Punk grającego muzykę elektroniczną.  Grupa ta należała do nurtu nazywanego „French Touch”, czyli „francuski dotyk”.

Występowi na defiladzie przysłuchiwali się w pierwszym rzędzie – oprócz tysięcy innych widzów na Polach Elizejskich – prezydenci Francji: Emmanuel Macron i USA – Donald Trump. Kamery zarejestrowały marsowe oblicze Amerykanina i rozbawioną  twarz francuskiego szefa państwa.

Nie wiadomo, kto był twórcą pomysłu  takiego urozmaicenia sztywnej ceremonii militarnej.  Nie zdradzili tego twórcy oprawy artystycznej defilady; jeden z nich we francuskiej telewizji BFM TV wspomniał tylko, że chodziło tylko o to, aby zachęcić do oglądania defilady francuską „młodzież”.

Można jednak z dużą dozą prawdopodobieństwa przypuszczać, że włączenie przeboju Daft Punk do koktajlu muzycznego miało obrazować kulturalną wymianę francusko-amerykańską. Zespół stworzony przez dwóch francuskich muzyków śpiewa po angielsku, a do nagrania największego swojego przeboju „Get Lucky” zaprosił amerykańskiego rapera Pharrella Williamsa.

Biorąc jednak pod uwagę minę Trumpa, francuski prezent muzyczny dla amerykańskiego gościa nie był trafiony…

Ale  czy warto w ogóle poświęcać większą uwagę temu epizodowi?

Uważam jednak, że ta scena ma pewne znaczenie. Oprócz ujawnienia różnicy osobowości obu prezydentów mówi też coś o stylu Macrona. Styl to, można powiedzieć, ponowoczesny – oparty na mieszaniu różnych elementów – powagi i lekkości, upodobań klasycznych z  młodzieżowymi (jak właśnie to połączenie „Nissa La Bella” i Daft Punk).

To nie wszystko. W tym obrazku jest też cały Macron – admirator kultury anglosaskiej (i jeden  z nielicznych francuskich polityków ostatnich dekad, który wysławia się w języku Szekspira swobodnie i bez kompleksów). Co zresztą nie wszyscy jego rodacy, delikatnie mówiąc, przyjmują z sympatią. Podobnie było w przypadku poprzednika Macrona w Pałacu Elizejskim, Nicolasa Sarkozy’ego, którego Francuzi przezywali złośliwie „Sarko l’Americain” (Sarko-Amerykanin), choć ten po angielsku mówił słabo.

Przed kilku dniami nad Sekwaną nie brak było głosów, zwłaszcza w kręgach lewicy, że przyjmowanie z pompą Trumpa, a zwłaszcza zaproszenie go na największą narodową defiladę 14 lipca jest skandalem z racji poglądów Amerykanina na kwestie klimatyczne czy jego seksistowskie zachowania.

Rzecz jest dyskusyjna. Pamiętajmy jednak, że wśród wcześniejszych gości honorowych francuskiej defilady był między innymi – w 2008 roku – prezydent Syrii Baszar al-Asad, a później  wielu niedemokratycznych władców państw afrykańskich. Cokolwiek sądzimy o Trumpie, to, jak na razie, nie ma on na koncie łamania reguł demokratycznych ani wywołania żadnej wojny.

Inna sprawa, czy rozwinięcie „czerwonego dywanu” przed prezydentem USA będzie dla Francji opłacalne. Jeśli tak się stanie, to Francuzi, nawet ci nieznoszący Trumpa, puszczą Macronowi w niepamięć nadmiar honorów, z jakimi podejmował amerykańskiego lidera.

A wygląda na to, że za wystawnym przyjęciem Trumpa w Paryżu kryją się co najmniej dwa oczekiwania prezydenta Francji, oba militarnej natury. Po pierwsze – utrzymanie zaangażowania amerykańskiej armii w walkę z dżihadystami z ISIS w Iraku i Syrii. Po drugie – większe wsparcie USA dla Francji w bardzo ważnej dla Paryża strefie Sahelu (zwłaszcza w Mali), gdzie francuskie siły z trudem radzą sobie z tamtejszymi islamistami.

Last but not least, Macron zostanie prawdziwym bohaterem Francji i Europy, jeśli przekona prezydenta USA, żeby ten wyszedł z izolacjonizmu w sprawie porozumień klimatycznych w Paryżu. I żeby zaprzestał rozgrywania na własną korzyść wewnętrznych waśni w Unii w erze Brexitu.  Choć droga do tego daleka i na razie spowita gęstą mgłą.