Są słowa, które chodzą za nami jak stalkerzy. A czasem nawet nie dają spać po nocach. Jeśli o mnie chodzi, takim wyrazem jest multikulti (pisane też niekiedy „multi-kulti”). Słowo zrobiło u nas błyskawiczną karierę, do czego przyczynił się urzędujący do dziś polski minister (nazwisko przemilczę, nie potrzebuje reklamy).
Wiele razy publicznie obwiniał on multikulti (lub „politykę multikulti”) rządów zachodniej Europy o zamachy terrorystyczne i upadek chrześcijańskiej cywilizacji. W ślad za tymi deklaracjami w internecie, zwłaszcza ultraprawicowym, zaroiło się od pogromców tego tajemniczego monstrum.
Przyznaję, że sam się zgubiłem w mętliku pojęciowym… i postanowiłem wybrać się po rozum do głowy, a konkretnie sprawdzić co trzeba w słownikach.
Encyklopedia PWN i Słownik wyrazów obcych Kopalińskiego milczą w tej kwestii. Jedyny polski leksykon, gdzie znalazłem to hasło – internetowy dobrysłownik.pl podaje, że multikulturalizm (synonim multikulti) to „ idea, model społeczny i doktryna polityczna, w których postuluje się równorzędność kultur w społeczeństwach zróżnicowanych etnicznie, kulturowo, religijnie (…)”; poniżej dodano, że innym odpowiednikiem „multikulti” jest też „wielokulturowość”.
Także we francuskiej Ilustrowanej Encyklopedii Larousse’a (2005) hasło „multiculturalisme” definiowane jest dwojako. Po pierwsze, po prostu jako „współistnienie różnych kultur w jednym państwie”, po drugie – jako „prąd myśli amerykańskiej, który podważa hegemonię kulturalną dominującej białej elity względem mniejszości (etnicznej, seksualnej etc.) i opowiada się za pełnym uznaniem tych ostatnich; Larousse dodaje przy tym, że głównym reprezentantem tego nurtu jest kanadyjski filozof Charles Taylor.
Z tego wynika, że w przypadku multikulti mamy do czynienia z dwoma odrębnymi zjawiskami: z jednej strony, z faktem (obiektywnym) różnorodności kulturowej na danym obszarze, z drugiej – z subiektywnym poglądem uważającym wszystkie grupy mniejszościowe za zasługujące na jednakową ochronę co większość; poglądem, który narodził się za Oceanem.
Z powodu tejże podwójności mamy do czynienia – jak powiadał imć Onufry Zagłoba – z „dziwnym materii pomieszaniem”. Nie wiadomo, czy krytycy multikulti mają na myśli po prostu społeczeństwo wielokulturowe czy też przyznawanie mniejszościom tych samych praw co większości.
Na ten mętlik pojęciowy zwracał zresztą kiedyś trafnie uwagę w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” niemiecki politolog i znawca islamu Bassam Tibi: http://kulturaliberalna.pl/2012/06/19/multi-kulti-to-kompletne-nieporozumienie-wywiad-miesiaca/.
Przenosząc się na grunt francuski: owszem, multikulti tam występuje, jeśli rozumiemy przez nie wielokulturowe społeczeństwo. Wystarczy powiedzieć, że co ósme małżeństwo we Francji jest związkiem mieszanym – czyli zawartym między obywatelem/lką Francji a cudzoziemcem (dane za 2015 rok). Z tym że Francuzi nie używają raczej na oddanie wielokulturowości słowa multikulturalisme, ale takie odpowiedniki rodzime jak diversité (różnorodność) czy métissage (culturel) (czyli krzyżowanie się kultur, ich mieszanie się).
Natomiast multikulturalizm pojmowany jako idea prawnego zrównania mniejszości religijnych czy etnicznych z kulturową większością jest Francuzom czymś obcym. Politycy od lewa do prawa powołują się na francuski rygorystyczny model i n t e g r a c j i, przeciwstawiając go bardziej elastycznemu angloamerykańskiemu m u l t i k u l t u r a l i z m o w i.
Nad Sekwaną dominuje zapisane w konstytucji przekonanie, że istnieje „Republika jedna i niepodzielna”, skupiona wokół laickich wartości. Wobec tego istnieje powszechna zgoda, że w przestrzeni publicznej nie demonstruje się przekonań religijnych czy etnicznych, bo nad wszystkim górować ma republikańska jedność.
Z tej zasady wynika m.in. obowiązujący od kilkunastu lat zakaz noszenia symbolów religijnych we francuskich szkołach (nie tylko chust muzułmańskich, ale też – pamiętajmy – krzyży na szyi czy żydowskich jarmułek). Podobnie jak to, że prawo francuskie zabrania pokazywania się w miejscach publicznych w zasłonach okrywających całe ciało – czyli burkach czy nikabach.
Ktoś powie: rzeczywistość wygląda często inaczej. To prawda. Niektóre biedne francuskie przedmieścia Paryża, Lyonu, Marsylii czy niektóre dzielnice zamieszkałe przez pozaeuropejskich imigrantów nazywane są od wielu lat „utraconymi terytoriami Republiki”. Kilka lat temu ówczesny premier (socjalista) Manuel Valls określił to zjawisko w ostrych słowach „apartheidem społecznym i etnicznym”.
Czy jednak ten niewesoły stan rzeczy oznacza fiasko wielokulturowego społeczeństwa? Teza ta idzie zbyt daleko – bo ogromna część imigrantów z Maghrebu i Afryki dobrze się zintegrowała. Poza tym na gettoizację ubogich blokowisk składa się wiele innych przyczyn – w tym trwające wiele dekad zaniedbania polityków centralnych i lokalnych.
Czym innym jest jednak krytykowanie (często zasadne) błędów polityki francuskiej wobec imigrantów, a czym innym twierdzenie, że Francuzi prowadzili ś w i a d o m ą politykę popierania mniejszościowych grup etnicznych czy religijnych. Taka opinia jest bezzasadna. Idea multikulturalizmu źle się we Francji kojarzy.
Oto niedawny przykład. W trakcie jednego z wieców wyborczych w tym roku (w Lyonie) prezydent Emmanuel Macron (wtedy jeszcze kandydat), powiedział, że „nie ma jednej kultury francuskiej, jest kultura we Francji – różnorodna i wieloraka”. Za to niezręczne zdanie spadła na Macrona lawina zarzutów. Od skrajnej prawicy Marine Le Pen po lewicowych intelektualistów w osobie Michela Onfray. Ten ostatni nazwał kandydata En Marche! „piewcą multikulturalizmu”. I chyba tylko jakiś słuchający tych słów Amerykanin mógłby pomyśleć, że był to komplement.
By uniknąć bałaganu terminologicznego Wojciech Burszta, autor podręcznika „Antropologia Kulturowa”, proponuje używać terminu „wielokulturowość”, kiedy mówimy o fakcie zróżnicowania kulturowego na danym terenie, zaś terminu „multikulturalizm”, kiedy mówimy o ideologii pozytywnie wartościującej takie zróżnicowane. Przy czym multikulturalizm to nie monolit, Burszta pisze o przynajmniej trzech jego wersjach (o ile dobrze pamiętam: lewicowo-liberalnej, liberalnej i konserwatywnej).
Pan redaktor otarł się ponoć o filologię, a nie wie, że słowniki nie służą do ustalania „prawdziwych” znaczeń słów, bo coś takiego w zasadzie nie istnieje? Słowa mają znaczenie wyłącznie w wypowiedziach. Autorzy „Tygodnika Powszechnego” tylko w ostatnim miesiącu użyli słowa 'suweren” przynajmniej trzykrotnie, za każdym razem w znaczeniu precyzyjnym, acz nieznanym żadnemu słownikowi. A przecież się zrozumieliśmy, prawda? Tak jest i z multi-kulti, gdzie dodatkową wskazówką jest samo brzmienie, przypominające dziecięcą paplaninę, co zdradza intencje osoby używającej tej nazwy zamiast np. poważnej „różnorodności kulturowej”.
Tak więc ów niewymieniony z nazwiska minister oraz „ultraprawica” doskonale wiedzą o czym mówią i pan Redaktor też wie. Nie ma co robić z siebie głupka. Co śmieszniejsze, mówią dokładnie to samo, co przywołany w charakterze autorytetu „światowej sławy” (powiedzmy) politolog z Niemiec. Zaczynając od tytułu wywiadu: nie chodzi mu o to, że nazywanie czegoś multikulturalizmem prowadzi do nieporozumień lub zdradza niezrozumienie zjawiska (co sugeruje autor), lecz że sama ideologia multi-kulti jest nieporozumieniem. „Forsowana ideologia multikulturalizmu doprowadziła wyłącznie do negatywnych skutków… W Wielkiej Brytanii multikulturalizm doprowadził do istnego anything goes, imigrantom wszystko wolno… W Republice Federalnej ta sama ideologia doprowadziła do powstania […] społeczeństw równoległych… Wielu wyznawców islamu […] ideologię multikulturalizmu traktuje jako łatwy sposób samousprawiedliwienia”. To są cytaty z „Krytyki Liberalnej”, nie z ultraprawicowego internetu.
Przeczytawszy wywiad, wracam do felietonu i widzę, że pan redaktor chytrze zmienia temat i udając, że polemizuje z ministrem, brawurowo rozprawia się z nonsensem, który sam wymyślił: że Francuzi świadomie, samym sobie na złość chcą u siebie zaprowadzić szariat. A oni przecież multikulturalizmu nie lubią i wręcz się go boją (ciekawe dlaczego, skoro to nie jest realne zjawisko czy ideologia, tylko rezultat pomieszania pojęć w głowie polskiego ministra). Ależ tak, oczywiście, tylko w elitarnych kręgach intelektualistów multi-kulti osiągnęło stadium rezygnacji z wartościowania zjawisk kulturowych, tak że, powiedzmy, na obrzezanie dziewczynek patrzy się tak samo, jak na zwyczaj przybierania ich w koronę ze świec na św. Łucję. Przytaczam szwedzki przykład nie bez kozery, ponieważ bodaj tylko w Szwecji twarde multi-kulti zyskało status prawie doktryny politycznej. Zwolennicy miękkiej odmiany dzielą z tamtymi wiarę, że największym wrogiem wolności i szczęścia jednostki są tradycyjne instytucje, systemy i wartości uznawane niegdyś za jedynie słuszne w białej, patriarchalnej, chrześcijańskiej i podzielonej na narodowe państwa Europie. Łudzą się jednak przy tym, że człowiek jest nie tylko z natury dobry, ale że jest z natury Nowoczesnym Europejczykiem i tylko zewnętrzne okoliczności (bieda, wykluczenie, brak edukacji) powstrzymują go przed afirmacją wartości drogich postępowej lewicy. Że uwolniony z pęt europejskiej tradycji (albo nigdy ich nie znając) będzie sam cieszył się życiem i pozwalał cieszyć się innym, swoją etniczność ujawniając podczas sąsiedzkich pikników, gdzie wszyscy częstują innych narodowymi potrawami i demonstrują narodowe tańce, chętnie ucząc się przy tym nowych przepisów kulinarnych i nowych układów tanecznych. Dlatego nie wolno niczego w nim tłumić, niczego mu nakazywać i broń Boże nie karać, a po prostu dać jeszcze więcej pieniędzy i jeszcze bardziej docenić wartości, jakimi imigranci i uchodźcy obdarzają kraje swojego osiedlenia.
Jak widać, nawet w „Krytyce Liberalnej” zaczynają tracić tę wzruszającą wiarę w człowieka.