Czy Macron przetrwa atak „żółtych kamizelek”? – zastanawiają się Francuzi. Ruch gwałtownych antyrządowych protestów, których uczestnicy noszą odblaskowe drogowe kamizelki, rozgorzał w połowie listopada. Wybuchł zaraz po tym, gdy władze Francji zapowiedziały wyższe opodatkowanie paliw w imię troski o ekologii, licząc się z tym, że wywoła to wzrost cen benzyny i oleju napędowego.
Od tej pory kontestacja nie gaśnie – a nawet zdaje się rosnąć w siłę. Dziś jeszcze – piszę te słowa w sobotę 1 grudnia – znów doszło do starć manifestantów z policją na paryskich Polach Elizejskich. W stronę policji poleciały kostki brukowe i inne ostre przedmioty – siły porządkowe użyły armatek wodnych i gazu łzawiącego. Zatrzymano tymczasowo co najmniej 107 demonstrantów, podejrzanych o zaatakowanie sił porządkowych.
Oczywiście, we Francji uliczne demonstracje, a nawet utarczki z policją, są częste. Rolnicy, związkowcy różnych branż, szczególnie transportu i edukacji, regularnie wychodzą na ulice.
Tym razem jednak sprawa ma inny wymiar: protest ma spontaniczny charakter (choć próbują go od początku instrumentalizować politycy od skrajnej prawicy Marine Le Pen po lewicowych radykałów Jean-Luca Melenchona) i obejmuje niemal cały kraj. W minione weekendy, od 17 listopada, demonstranci blokowali drogi krajowe i autostrady (m.in. graniczną A63 między Francją a Hiszpanią). W dodatku rewolta gromadzi nie pojedynczą grupę zawodową, ale wielce zróżnicowane spektrum mieszkańców francuskiej prowincji. Łączy ich jedno – to właśnie oni najmocniej odczują zapowiadane podwyżki paliw, bo wielu z nich dojeżdża codziennie samochodami do pracy w miastach, nieraz po kilkadziesiąt kilometrów w jedną stronę.
Christophe Guilluy, geograf, autor głośnych prac o podziałach społeczno-terytorialnych Francji, określa ruch żółtych kamizelek jako bunt peryferiów przeciw metropoliom. Peryferia pojmuje on jako tereny leżące poza obwodnicami dużych miast, a więc małe miasta lub wsie, odróżniając je wyraźnie od bliskich przedmieść ze skupiskami imigrantów i ich potomków. Mieszkańcy peryferiów – powiada Guilluy w wywiadzie dla tygodnika „L’Express” – to przedstawiciele zdeklasowanej klasy średniej, często tzw. rdzenni Francuzi, którzy czują się porzuceni przez państwo. Nie bez powodu: w ostatnich dwóch-trzech dekadach francuska prowincja pustoszeje: zamykane są szpitale, poczty, posterunki policji i żandarmerii, ogranicza się sieć kolejową. A teraz – jakby tego było mało – dorzucono do tego podwyżkę cen paliw.
Wobec tego nie jest dziwne, że właśnie na francuskich peryferiach sukcesy święci prawicowa populistka Marine Le Pen. Ale także to, że wielu jej mieszkańców w ogóle na wybory nie chodzi, bo nie ufa politykom żadnej partii.
Jak wyjść z tego kryzysu? Prezydent Emmanuel Macron nie zamierza wycofać się z podwyżki podatku paliwowego (chyba że – jak zastrzega – ceny ropy naftowej na rynkach światowych raptownie wzrosną w kolejnych miesiącach). W roli strażaka występuje prawa ręka szefa państwa, premier Edouard Philippe, który twierdzi, że „drzwi do rozmów z protestującymi będą zawsze otwarte”. Jednak wczorajsze spotkanie Philippe’a z delegacją żółtych kamizelek skończyło się fiaskiem. Głównym problemem jest spontaniczność protestu, brak struktur i liderów. Władza ma więc kłopot, bo nie ma jasno zdefiniowanego rozmówcy.
Tak czy inaczej – jak podkreśla Guilluy i inni medialni komentatorzy – Macron ma przed sobą długoterminowe wyzwanie: pozszywać dwie czy nawet trzy skłócone ze sobą Francje: peryferia, metropolie i ubogie przedmieścia. Także we własnym partykularnym interesie, bo notowania głowy państwa lecą stale w dół. W końcu listopada pozytywnie oceniała go mniej więcej jedna czwarta Francuzów. To dwukrotnie mniej niż półtora roku temu, gdy obejmował władzę… pod hasłem zjednoczenia zwaśnionych rodaków właśnie.
I jeszcze jedno: bunt żółtych kamizelek wybuchł 50 lat po rewolcie maja ’68, która była początkiem końca generała de Gaulle’a. Czeka nas powtórka z historii?
***
(EDIT 2 grudnia, niedziela, godzina 14): Policja podała nowy bilans zniszczeń w czasie sobotnich zamieszek na Polach Elizejskich. Fakty są porażające: przy najbardziej prestiżowej alei stolicy palono samochody, rabowano i niszczono restauracje. W sobotę w centrum Paryża rannych zostało około 100 osób, zatrzymano w sumie około 400 uczestników. Manifestanci uszkodzili rzeźby na Łuku Triumfalnym, który został czasowo zamknięty dla turystów.
Minister spraw wewnętrznych Christophe Castaner tłumaczył, że sprawcami wandalizmu, byli „zawodowcy”: rabusie i młodzieżowe gangi, których członkowie przebrali się za „żółte kamizelki” i wmieszali się w pokojowy tłum protestujących. Castaner nie wykluczył, że z powodu sobotnich starć zostanie wprowadzony we Francji ponownie stan wyjątkowy (obowiązywał on wcześniej w latach 2015-2017 w następstwie zamachów islamistycznych w Paryżu).