Najpierw słówko wyjaśnienia: będzie tu mowa o dwóch, zmarłych niedawno, muzykach, choć nie prowadzę przecież kroniki kulturalnej. W tym wypadku jednak trop muzyczny mocno splata się z leitmotovem tego bloga, czyli wielokulturowością we Francji. Niechże mnie usprawiedliwi i to, że piosenki tak jednego, jak i drugiego twórcy poruszają, że się tak wyrażę podniośle, w moim wnętrzu czułe tony. A w dodatku zbliża się listopad, a z nim – coraz częściej dopadają nas zaduszkowe klimaty.
A wszystko zaczęło się od wizyty w radiostacji. Na zaproszenie kolegi z liceum Mariusza Chrapińskiego gościłem wczoraj w audycji „Spacer z patriotyzmem” w internetowym IMI radio. Mieliśmy rozmawiać – tu was z pewnością zaskoczę – o Francji. Kiedy szef praskiej rozgłośni Mamadou Diouf spytał mnie, kogo bym chciał usłyszeć na antenie, rzuciłem dość spontanicznie, że Charlesa Aznavoura i Rachida Tahę.
Zestawienie tych nazwisk wydaje się zaskakujące. Wspomnianych muzyków różni wiele, prawie przepaść. Różne pokolenia (Aznavour był 35 lat starszy od Tahy), rodzaj uprawianej muzyki – Charles to klasyk varieté, Rachid zaś łączył rock z arabskim folkiem (raï), i wreszcie skala sławy. Autor „La Bohème” jest znany wszędzie na świecie, algiersko-francuski muzyk – dużo mniej, a w Polsce – obawiam się – kojarzy go tylko wąski krąg frankofonów. I nie wiem, szczerze mówiąc, czy obaj giganci estrady kiedykolwiek spotkali się na scenie.
Smutną łączącą ich okolicznością jest to, że obaj, jako się rzekło, opuścili nas w ostatnich tygodniach. Taha zmarł 12 września, a Aznavour – 1 października.
Jest jednak jeszcze coś wspólnego: obydwaj byli synami imigrantów – i to wywarło duży wpływ na ich życie i twórczość. Aznavour, dziecko Ormian, którzy uciekli przed rzezią ze strony Turków, urodził się już we Francji (jego piosenka „Les Emigrants” przywołuje ten wątek autobiograficzny). Taha przyszedł na świat w Algierii i przeprowadził się z rodzicami do Francji w wieku 10 lat.
Aznavour (właściwie Aznawurian, bo skrócił swoje nazwisko) powtarzał przez całe życie, że ma dwie ojczyzny: Francję i Armenię. Mówił, że jest jak kawa z mlekiem, w której nie da się od siebie rozdzielić dwóch składników.
A jednak – co dziś szokuje – bardzo długo próbowano je rozłączyć. Młody Charles, zanim zdobył wielka sławę, musiał znosić wiele upokorzeń: rodzima a złośliwa krytyka nie tylko nazywała go „karłem” (z racji niskiego wzrostu), wytykała brak urody, ale też obce pochodzenie. Dużo wody upłynęło w Sekwanie zanim Aznavoura, dziś zwanego pomnikiem piosenki francuskiej, Francuzi uznali za swojego. Życie autora „Les deux guitares” to przyczynek do dziejów, wcale niebagatelnej, ksenofobii we Francji.
Inny był przypadek Tahy. Przyjechał z byłej francuskiej kolonii w końcu lat 60., gdy blizny po krwawej wojnie w Algierii, w której ucierpiała jego rodzina, były wciąż świeże. Te bolesne doświadczenia miały długotrwałe skutki. Jak twierdził Taha, z tego powodu do końca życia nie zdecydował się poprosić o obywatelstwo francuskie, choć spędził nad Sekwaną pół wieku.
A jednak piosenki Tahy – śpiewającego głównie po francusku i arabsku – przerzucały mosty między Algierią i Francją. I słuchając dziś np. słynnej przeróbki przeboju Treneta „Douce France” w folkowo-arabskiej wersji grupy Tahy „Carte de séjour”, jesteśmy w stanie dostrzec w nim znakomity melanż kultur.
Bez tego melanżu Francja byłaby dziś bardzo uboga.
Aznavour, Taha – jak Dalida, Brel, Gainsbourg, Montand i legiony innych muzyków francuskich – są przykładami tego, jak przez dekady Francja pochłaniała jak gąbka artystów z całego świata. Historyk Yves Borowice napisał przewrotnie, że piosenka francuska jest „sztuką meteków”. „Meteków” czyli (z języka greckiego) „obcych”, „cudzoziemców” – tak w starożytnej Grecji nazywano obywateli drugiej kategorii.
Bo też metekowie swoje przeszli i wycierpieli. Ból „obcego” w niechętnym otoczeniu wyśpiewał niegdyś Georges Moustaki (oczywiście też nierdzenny Francuz) w „Le Métèque” („Z gębą meteka/Żyda tułacza, pastucha Greka…)
A jednak, pomimo wszystko, na swojej kulturowej „nieczystości” – podejrzanej dla nacjonalistów różnej maści – Francuzi bardzo dobrze wyszli. Vive les métèques!