Dwa święta, dzień po dniu. Oba ze swojej natury radosne, ale każde z nich na swój sposób zatrute, splamione.
14 lipca spacerowałem po promenadzie Anglików w Nicei. Dokładnie dwa lata po tym, jak w czasie narodowego święta ciężarówka prowadzona przez islamskiego terrorystę wjechała w rozbawiony tłum i zabiła 86 osób, a ponad 450 osób zraniła.
W rocznicę zburzenia Bastylii w całej Francji strzelają fajerwerki, a pod gołym niebem czy w strażackich remizach (tak, tak!) odbywają się tradycyjne bale.
Ale w Nicei od zamachu 14 lipca 2016 roku święto wolności, równości i braterstwa ma na poły żałobny charakter. Także w tym roku nicejskie władze zrezygnowały z fajerwerków. Zorganizowały za to w plenerze – na placu w sporej odległości od promenady Anglików – koncert symfoniczny. Na jego zakończenie, aby uczcić ofiary zamachu, przy dźwiękach muzyki klasycznej wypuszczono w górę 86 balonów i tyleż lampionów. Wpatrując się w niebo migoczące światełkami trudno było nie popaść w zadumę.
Sam wieczór pozostawił jednak mieszane uczucia. Koncert zorganizowano za wysokim, wzniesionym na tę okazję, murem, a śledzić go na żywo mogli tylko ci, niezbyt liczni, którzy odebrali wcześniej stosowne zaproszenia. Pozostali mieszkańcy i turyści mogli oglądać koncert tylko na umieszczonym na zewnątrz telebimie. Całą dzielnicę obstawiły szczelnie legiony żandarmów i policji. Poczułem się trochę – czy tylko ja? – jak byśmy urządzili sobie wielkie święto wolności w więzieniu.
Na pierwszy rzut oka, inna, prawie beztroska atmosfera, panowała na oddalonej kilkaset metrów promenadzie Anglików. Tłumy zagranicznych turystów, kuszące światła klubów i restauracji, skoczna muzyka na żywo. I tylko co jakiś czas dostrzec można było, że tędy przeszła śmierć: wyryte na chodniku nazwiska ofiar zamachu z 2016 roku czy zdjęcie jednej z nich przyczepione do palmy rosnącej przy promenadzie…I jedno przejmujące graffiti na deptaku: „Miłość zawsze zwycięży”.
Dzień później wyjechałem z Nicei do Paryża, a zaraz potem do małego miasta Compiègne, 80 km od stolicy. Francja została mistrzem świata – i na kilka, czy kilkanaście godzin zupełnie oszalała. I to nawet na dość sennej zwykle prowincji. Po zwycięstwie w całym mieście klaksony ryczały aż do północy. Także stateczni mieszczanie z Compiègne wpadli w futbolowy a m o k (pardon, drodzy czytelnicy-kibice!). Poprzebierani w trójkolorowe peruki i koszulki, z potwornie hałaśliwymi piszczałkami zdobyli centrum miasta, krzycząc: „On est les champions!” (Jesteśmy mistrzami!). W tłumie przed ratuszem i pomnikiem Dziewicy Orleańskiej – Jeanne d’Arc – zmieszał się tłum wszelkiego pochodzenia, wyznań, kolorów skóry. Studenci, rodziny z dziećmi, nastolatki i sędziwi seniorzy. Powiewały niebiesko-biało-czerwone flagi, ale tu i ówdzie dostrzegłem także emblematy Kamerunu (z którego wywodzi się rodzina Kyliana Mbappe). Do zamieszek nie doszło, choć z lokalnego „Le Courrier Picard” dowiedziałem się potem, że w trakcie meczu policja użyła gazu łzawiącego wobec tych kibiców, którzy z braku miejsc próbowali siłą przedrzeć się do strefy kibica.
O tym, co się działo w tym samym czasie w Paryżu na Polach Elizejskich wszyscy wiedzą. Wyległo na ulicę kilkaset tysięcy ludzi. W atmosferze braterstwa i narodowej jedności. Spragnionych – jak napisał dziennik „Liberation” – zbiorowej terapii. W tym tłumie były także, niestety, grupy chuliganów, które korzystając z sytuacji zdemolowały restauracje i sklepy. Nie tylko w stolicy: także w Lyonie, Marsylii i innych miastach. Bilans niedzielnej nocy: 45 policjantów zostało rannych, 260 osób zatrzymano pod zarzutem napaści, rabunków lub zniszczeń.
Warto zauważyć, że wandalizm (zwłaszcza w postaci puszczania z dymem samochodów) w czasie świąt 14 lipca i Nowego Roku nie jest we Francji czymś nowym. Jak twierdzą socjolodzy, to już rytuał, sposób sfrustrowanej młodzieży na pokazanie: oto jesteśmy, istniejemy, zobaczcie nas! Przede wszystkim na imigranckich blokowiskach, gdzie wysokie bezrobocie i przestępczość łączą się z problemem integracji młodzieży pochodzącej z krajów Maghrebu i Subsaharyjskiej Afryki. Także w tym roku (dane francuskiego MSW) tylko w weekend 13 i 14 lipca spalono 845 samochodów; rok temu było ich jeszcze więcej – 897.
Tylko że w tym roku do tej rytualnej demolki doszła jeszcze futbolowa gorączka. Żeby nie powiedzieć złośliwie – nowe opium dla ludu… I efekty są porażające.
Efekt piłkarskiego odurzenia trwał krótko, nie więcej niż dobę – aż do momentu, gdy przybyli do Francji piłkarscy czempioni. Także miasto Compiegne, już w pomundialowy poniedziałek, zapadło w zwykły sobie letarg…
Kiedy już euforia mamy za sobą, pozostało pytanie: czy potrafimy być jeszcze r a z e m w jakiejkolwiek sprawie? Być solidarni – choćby w pomaganiu słabszym, pokrzywdzonym, niepełnosprawnym? Skoro nawet wtedy, gdy radujemy się z triumfu n a s z y c h, kończy się to bratobójczymi burdami?
„To zwycięstwo jest dla mądrych”. Że zacytuję. A jak pan Redaktor myśli, czego Francuzom brakuje do mądrości?
Nie, nie wiem, czego Francuzom brakuje. Może, tak jak i Polakom, przydałaby im się większa odporność na uderzenie wody sodowej do głowy. Ale to rzadka cecha i nie wiem, czy występująca u innych narodów.
A wie Pan, że gdyby nie polskie media, to nawet bym się o tych zamieszkach nie dowiedział? 😉 W Le Monde jest fotoreportaż „Le jour d’après la victoire” (publikacja 16.07.2018 o 20:22, aktualizacja 17.07.2018 o 11:31) bez jednej choćby wzmianki czy zdjęcia z zamieszek. Te same zdjęcia publikuje NYT, a w artykule, który pozwoliłem sobie zacytować na sąsiedzkim blogu p. Anny Łabuszewskiej, paryska feta opiewana jest ekstatycznie jako wspólne święto zjednoczenia wokół zwycięstwa „pewnej francuskiej drużyny (a French team – za pomocą rodzajnika „zneutralizowano” rolę tego zespołu jako reprezentacji narodowej) zrekrutowanej na imigranckich przedmieściach Paryża” już nie wszystkich Francuzów, ale całej ludzkości.
W sumie nic nowego. To nie fakty tworzą historię, tylko opowieść.