Tego jeszcze Paryż nie widział! Na koniec wielkiej defilady militarnej w dniu święta narodowego 14 lipca orkiestra wojskowa odegrała wiązankę popularnych piosenek, w tym – oprócz hymnu Nicei „Nissa La Bella” (dedykowanego ofiarom zamachu sprzed roku) – światowe diskotekowe hity autorstwa zespołu Daft Punk grającego muzykę elektroniczną. Grupa ta należała do nurtu nazywanego „French Touch”, czyli „francuski dotyk”.
Występowi na defiladzie przysłuchiwali się w pierwszym rzędzie – oprócz tysięcy innych widzów na Polach Elizejskich – prezydenci Francji: Emmanuel Macron i USA – Donald Trump. Kamery zarejestrowały marsowe oblicze Amerykanina i rozbawioną twarz francuskiego szefa państwa.
Nie wiadomo, kto był twórcą pomysłu takiego urozmaicenia sztywnej ceremonii militarnej. Nie zdradzili tego twórcy oprawy artystycznej defilady; jeden z nich we francuskiej telewizji BFM TV wspomniał tylko, że chodziło tylko o to, aby zachęcić do oglądania defilady francuską „młodzież”.
Można jednak z dużą dozą prawdopodobieństwa przypuszczać, że włączenie przeboju Daft Punk do koktajlu muzycznego miało obrazować kulturalną wymianę francusko-amerykańską. Zespół stworzony przez dwóch francuskich muzyków śpiewa po angielsku, a do nagrania największego swojego przeboju „Get Lucky” zaprosił amerykańskiego rapera Pharrella Williamsa.
Biorąc jednak pod uwagę minę Trumpa, francuski prezent muzyczny dla amerykańskiego gościa nie był trafiony…
Ale czy warto w ogóle poświęcać większą uwagę temu epizodowi?
Uważam jednak, że ta scena ma pewne znaczenie. Oprócz ujawnienia różnicy osobowości obu prezydentów mówi też coś o stylu Macrona. Styl to, można powiedzieć, ponowoczesny – oparty na mieszaniu różnych elementów – powagi i lekkości, upodobań klasycznych z młodzieżowymi (jak właśnie to połączenie „Nissa La Bella” i Daft Punk).
To nie wszystko. W tym obrazku jest też cały Macron – admirator kultury anglosaskiej (i jeden z nielicznych francuskich polityków ostatnich dekad, który wysławia się w języku Szekspira swobodnie i bez kompleksów). Co zresztą nie wszyscy jego rodacy, delikatnie mówiąc, przyjmują z sympatią. Podobnie było w przypadku poprzednika Macrona w Pałacu Elizejskim, Nicolasa Sarkozy’ego, którego Francuzi przezywali złośliwie „Sarko l’Americain” (Sarko-Amerykanin), choć ten po angielsku mówił słabo.
Przed kilku dniami nad Sekwaną nie brak było głosów, zwłaszcza w kręgach lewicy, że przyjmowanie z pompą Trumpa, a zwłaszcza zaproszenie go na największą narodową defiladę 14 lipca jest skandalem z racji poglądów Amerykanina na kwestie klimatyczne czy jego seksistowskie zachowania.
Rzecz jest dyskusyjna. Pamiętajmy jednak, że wśród wcześniejszych gości honorowych francuskiej defilady był między innymi – w 2008 roku – prezydent Syrii Baszar al-Asad, a później wielu niedemokratycznych władców państw afrykańskich. Cokolwiek sądzimy o Trumpie, to, jak na razie, nie ma on na koncie łamania reguł demokratycznych ani wywołania żadnej wojny.
Inna sprawa, czy rozwinięcie „czerwonego dywanu” przed prezydentem USA będzie dla Francji opłacalne. Jeśli tak się stanie, to Francuzi, nawet ci nieznoszący Trumpa, puszczą Macronowi w niepamięć nadmiar honorów, z jakimi podejmował amerykańskiego lidera.
A wygląda na to, że za wystawnym przyjęciem Trumpa w Paryżu kryją się co najmniej dwa oczekiwania prezydenta Francji, oba militarnej natury. Po pierwsze – utrzymanie zaangażowania amerykańskiej armii w walkę z dżihadystami z ISIS w Iraku i Syrii. Po drugie – większe wsparcie USA dla Francji w bardzo ważnej dla Paryża strefie Sahelu (zwłaszcza w Mali), gdzie francuskie siły z trudem radzą sobie z tamtejszymi islamistami.
Last but not least, Macron zostanie prawdziwym bohaterem Francji i Europy, jeśli przekona prezydenta USA, żeby ten wyszedł z izolacjonizmu w sprawie porozumień klimatycznych w Paryżu. I żeby zaprzestał rozgrywania na własną korzyść wewnętrznych waśni w Unii w erze Brexitu. Choć droga do tego daleka i na razie spowita gęstą mgłą.