Przez ostatni tydzień przez francuskie media przeszła fala chiracomanii. Śmierć byłego prezydenta Francji wywołała widoczny przypływ nostalgii za okresem jego władzy – czyli latami 1995-2007. Choć, jak można przypuszczać, obiektem tej nostalgii jest nie tyle za postać „Kameleona” Chiraca (jak nazywa go dziennik „Liberation” z racji znanej skłonności do lawirowania) co Francja tamtych czasów, z którą liczono się na świecie bardziej niż dzisiaj.
Chirac, człowiek umiarkowanej prawicy, był głową państwa długo – przez dwie kadencje, w sumie dwanaście lat. Jednak w czasie sprawowania władzy nie miał zbyt dobrych notowań. Reelekcję w 2002 roku zawdzięczał głównie fatalnemu wynikowi socjalisty Lionela Jospina, który otworzył mu drogę do drugiej tury. W finałowym pojedynku z Jean-Marie Le Penem na Chiraca – choć w istocie przeciw kandydatowi skrajnej prawicy – głosowała cała lewica, a nawet komuniści.
Paradoksalnie, dopiero kiedy opuścił Pałac Elizejski w 2007 roku, Chirac stał się ulubieńcem Francuzów. Poza granicami jego kraju niełatwo to zrozumieć. W Polsce wiele osób wypomina do dziś Chiracowi jego słowa pod adresem krajów Europy Środkowo-Wschodniej z 2003 roku. Gdy poparły one we wspólnym liście interwencję zbrojną USA w Iraku, przeciw której wystąpiła Francja, francuski prezydent oburzył się, że nowe kraje członkowskie Unii, w tym Polska, „straciły okazję do tego, żeby być cicho”.
Kąśliwe słowa wywołały w naszej części Starego Kontynentu zrozumiałe oburzenie. Inaczej nad Sekwaną. Tam do dziś większość Francuzów jest dumna z tego, że Chirac powiedział „nie” Amerykanom, odmawiając udziału w operacji militarnej podjętej bez zgody ONZ. I z perspektywy szesnastu już lat można przyznać Chiracowi polityczną rację. Ale jego niedyplomatyczne słowa wobec Polski, Węgier, Czech i innych krajów wschodniej Europy pozostają przykładem arogancji możnych tego świata wobec słabszych narodów.
W pamięci Francuzów Chirac nie zapisał się jednak jako arogant. Wręcz przeciwnie – jako polityk sympatyczny, bliski ludziom (tak pamięta go, według sondażu przeprowadzonego tuż po jego śmierci dla „Le Figaro” i France Info prawie 90 proc. ankietowanych), bezpośredni, bon vivant, podrywacz (wszyscy, łącznie z żoną Bernadette, wiedzieli o jego zdradach małżeńskich), żartowniś, smakosz czy wręcz żarłok uwielbiający biesiady ze zwykłymi ludźmi. Do dziś współpracownicy Chiraca opowiadają, z jaką szybkością pochłaniał głowy cielęce czy choucroute (francuskie danie przypominające nieco nasz bigos). I zdarzało się, że robił to nawet w drodze na spotkanie siedząc w swojej urzędowej limuzynie. Zabiegając o głosy lewicowych wyborców, mawiał: „Oczywiście, że blisko mi do lewicy, przecież jem choucroute i piję piwo”. I rzeczywiście – nawet swoich ideowych przeciwników jednał swoim charakterem brata-łaty, duszy towarzystwa.
Dziwnym trafem popularności Chiraca nie szkodzi dziś i to, że oskarżano go o udział czy współudział w licznych korupcyjnych aferach. Za jedną z nich z lat 90., gdy na stanowisku mera Paryża opłacał z kasy miasta fikcyjne etaty dla partyjnych kolegów, został prawomocnie skazany na 2 lata więzienia w zawieszeniu. Ale dziś Francuzi mu to zapomnieli. Jak Louise, cytowana przez „Libération” czterdziestolatka, czekająca w ogonku na podpis do księgi kondolencyjnej zmarłego prezydenta: „Chirac był jak Francuzi, trochę łgarz, trochę krętacz”. A jak kręcił, to z szarmem – naprawdę, jest się czego czepiać…?
Jedną z przyczyn popularności Chiraca wśród rodaków był jego prosty, czasem niewybredny, język i dość rubaszne poczucie humoru. Po jego śmierci przypomniano jego „kultowe” frazy.
Oto próbka: „Czego ona jeszcze chce ode mnie, ta gosposia? Żeby podali jej moje jaja na tacy?” – to słowa Chiraca, ówczesnego premiera, z 1988 roku w Brukseli a propos premier Wielkiej Brytanii, Margaret Thatcher (prezydent myślał, że odłączono już mikrofony, ale był w błędzie). Jednym z powtarzanych toastów Chiraca (w zaufanym towarzystwie) było zaś: „Pijmy za kobiety, za konie … i za tych, którzy je dosiadają”.
Ceniono go za to, że nie przejmował się dyplomatycznym protokołem. W październiku 1998 roku, gdy odwiedził Jerozolimę już jako prezydent, Chirac pragnął uścisnąć dłonie mieszkających tam Palestyńczyków. Decyzją władz Izraela zagrodzono jednak wstęp do wszystkich palestyńskich sklepików na drodze wizyty Chiraca. Ten ostatni, wściekły, zaczął krzyczeć w stronę mundurowych: „Chcecie, żebym wrócił już do mojego samolotu? To nie bezpieczeństwo, to prowokacja!” – co zarejestrowały telewizyjne kamery. Nawiasem mówiąc, wydarzenie umocniło reputację Chiraca jako „przyjaciela Arabów” i przyczyniło się do tego, że niedługo potem dziesiątki palestyńskich noworodków otrzymały imię „Jakshirak” (przypomina to dziennik „Le Figaro”).
Czym jednak, poza ciętymi ripostami, zapisał się Chirac trwale w historii kraju? Dostrzegam co najmniej trzy powody. Po pierwsze – wspomniane weto Francji wobec wojny w Iraku epoki Saddama Husajna.
Po drugie – jego przemówienie z 16 lipca 1995 roku, w którym – jako pierwszy francuski prezydent – przyznał, że w czasie II wojny światowej odpowiedzialność za deportację około 76 tys. Żydów do obozów nazistowskich ponosi „państwo francuskie” czyli Vichy: „Te mroczne czasy (epoka Vichy) hańbią na zawsze naszą historię, kalają naszą przeszłość i tradycję. Tak, zbrodnicze szaleństwo okupanta było wspierane przez Francuzów, przez państwo francuskie”.
To przełomowe stwierdzenie, dlatego że wcześniej prezydenci Francji, łącznie z lewicowym poprzednikiem Chiraca Françoisem Mitterrandem, mieli skłonność do pomijania milczeniem tej karty historii. Woleli mówić, wzorem generała de Gaulle’a, że Vichy nie było Francją, więc odpowiedzialność za jego zbrodnie obciąża tylko wąskie kolaborujące z Niemcami elity, a nie państwo. Chirac – warto to podkreślić – człowiek prawicy zerwał z tą tradycją wybielania francuskiej historii, i to w sposób trwały. Nawet jeśli autorem powyższych słów nie jest on sam, ale jego współpracowniczka, która napisała mu przemówienie – Christine Albanel.
Inne słowa Chiraca, które przejdą do historii, to jego głośny alert wobec globalnego ocieplenia. „Nasz dom płonie, a my patrzymy gdzieś indziej” – grzmiał w 2002 roku podczas szczytu klimatycznego w Johannesburgu. Dzisiaj zdanie brzmi prawie banalnie, ale wówczas robiło wrażenie. Chirac był jednym z pierwszych światowych polityków, którzy bili na alarm w sprawie katastrofy klimatycznej. I nie zmienia doniosłości faktu to, że autorem przemówienia wygłoszonego przez Chiraca był znany ekolog i aktywista Nicolas Hulot.
„Sympatyczny” (przynajmniej w pamięci Francuzów) Chirac niewiele zrobił jako prezydent, unikał wewnętrznych reform. Był też przeciętnym czy wręcz słabym mówcą. A jednak te kilka zdań, które wygłosił – na temat historii i ekologii – brzmią dziś bardzo aktualne. Tym bardziej że wypowiedział je prominentny polityk prawicy, który, w imię dążenia do prawdy, miał odwagę sprzeciwić się własnemu obozowi. Odwagę godną dziś naśladowania – nie tylko we Francji, ale i w Polsce.